— Twoją moc.
Z początku Olcha nie zrozumiał.
— Mój dar, moją sztukę?
Seppel przytaknął.
— Ja tylko naprawiam różne rzeczy — powiedział po chwili Olcha. — To niewielka moc.
Onyks chciał coś rzec, spojrzał jednak na twarz Olchy i umilkł.
— To twój fach — przypomniał Seppel.
— Kiedyś to było moje życie, ale już nie.
— Może dar powróci, gdy stanie się to, co musi się stać. Nie mogę tego obiecać. Spróbuję przywrócić ci, co tylko zdołam. W tej chwili jednak wszyscy wędrujemy w ciemności, po nieznanej ziemi. Gdy nastanie dzień, może zrozumiemy, gdzie jesteśmy. Albo i nie. Jeśli zatem oszczędzę ci owych snów za tę cenę, czy wciąż mi podziękujesz?
— O tak — powiedział Olcha. — Czymże jest mój drobny dar w obliczu większego zła ignorancji? Jeśli uwolnisz mnie od lęku, w którym żyję, lęku, przez który mogę wyrządzić zło, będę ci wdzięczny do końca mych chwil.
Seppel odetchnął głęboko.
— Zawsze słyszałem, że harfy z Taonu pięknie grają — rzekł. Spojrzał na Onyksa. — Czy Roke nie protestuje? — spytał, powracając do wcześniejszego ironicznego tonu.
Onyks pokręcił głową. Milczał, a twarz miał bardzo poważną.
— Udamy się zatem do jaskini Aurun. Dziś wieczór, jeśli zechcecie — zaproponował Seppel.
— Czemu akurat tam? — spytał Onyks.
— Bo nie ja, lecz ziemia pomoże Olsze. Aurun to święte miejsce pełne mocy, choć mieszkańcy Havnoru o tym zapomnieli i korzystają z niego tylko, by je zbezcześcić.
Nim zeszli razem do pokojów Seppela, Onyks zdołał zamienić na osobności słówko z Olchą.
— Nie musisz tego robić — rzekł. — Sądziłem, że ufam Seppelowi, ale teraz nie jestem już pewien.
— Ja mu ufam — odparł Olcha.
Rozumiał wątpliwości maga, mówił jednak szczerze, że zrobi wszystko, byle tylko uwolnić się od lęku przed tym, że może uczynić ogromne, straszliwe zło. Za każdym razem, gdy we śnie trafiał pod ów kamienny mur, czuł, iż coś poprzez niego próbuje przedostać się do świata. Że jeśli tylko posłucha nawołujących go zmarłych, to coś dopnie swego. A za każdym razem, gdy ich słyszał, czuł się coraz słabszy i coraz trudniej przychodziło mu stawiać opór.
Późnym upalnym popołudniem we trzech wyruszyli w długą drogę ulicami miasta. W końcu zostawili je za sobą i znaleźli się na południu, wśród poszarpanych wzgórz opadających ku zatoce. Były to najbiedniejsze tereny tej bogatej wyspy — pomiędzy skałami pozostały tylko niewielkie skrawki podmokłej ziemi, kilka pól na zboczach. Mur miejski w tym miejscu był bardzo stary, wzniesiony z wielkich, niepołączonych zaprawą kamieni wykutych na wzgórzach. Za nim rozciągało się ledwie kilka farm bez śladu przedmieści.
Szli dalej drogą, która wspięła się zygzakiem na pierwsze wzgórze i podążyła na wschód w stronę wyższych wierzchołków. Widać stąd było całe leżące na północy, spowite złocistą mgiełką miasto. Droga rozszerzała się, tworząc labirynt ścieżek. Zmierzając prosto, dotarli nagle do wielkiego pęknięcia w ziemi, jaskini przecinającej szlak, czarnej dziury szerokiej na ponad dwadzieścia stóp — zupełnie jakby ziemia wzdrygnęła się gwałtownie, rozrywając skalny grzbiet i pozostawiając niezabliźnioną ranę. Wnikające do wnętrza jaskini promienie zachodzącego słońca rozjaśniały fragment pionowych skalnych ścian. Poniżej jednak leżała tylko ciemność.
W południowej dolinie pod wzgórzem mieściła się garbarnia. Garbarze wyrzucali tu odpadki, ciskając je do skalnej dziury. Wszędzie wokół walały się cuchnące strzępy na wpół wyprawionych skór, którym towarzyszył smród zgnilizny i moczu. Gdy się zbliżyli, poczuli jeszcze jedną woń dobiegającą z głębiny — zimny, ostry zapach ziemi, który sprawił, że Olcha cofnął się o krok.
— Och, jak mi żal, jak bardzo! — powiedział głośno czarnoksiężnik z Palnu, patrząc na śmieci i dach garbarni. Jego twarz miała dziwny wyraz. Po chwili jednak odezwał się do Olchy swym zwykłym, łagodnym tonem: — Oto jaskinia bądź szczelina zwana Aurun, przedstawiana na najstarszych mapach przechowywanych na Palnie, gdzie nosi też nazwę Paszczy Paoru. Niegdyś, dawno temu, gdy ludzie po raz pierwszy przybyli na zachód, przemawiała do nich. Ludzie się zmienili, ale ona pozostała taka jak kiedyś. Tu możesz złożyć swe brzemię, jeśli naprawdę tego pragniesz.
— Co mam zrobić? — spytał Olcha.
Seppel poprowadził go na południowy skraj wielkiej szczeliny, w miejsce gdzie zwężała się i skalne ściany ponownie się zbiegały. Kazał mu położyć się twarzą w dół, tak by mógł spoglądać w mroczne głębiny w dole.
— Przytrzymaj się ziemi — polecił. — To wszystko. Nawet jeśli się poruszy, trzymaj się jej.
Olcha leżał bez ruchu, patrząc pomiędzy skalne ściany. Czuł kamienie kłujące go w pierś i biodra. Słyszał, jak Seppel śpiewa wysokim głosem słowa, które, jak wiedział, należały do Mowy Tworzenia. Czuł ciepło słońca na ramionach, smród padliny dochodzący z garbarni. A potem jaskinia odetchnęła głośno i ostry powiew powietrza odebrał Olsze dech, sprawił, że zakręciło mu się w głowie. Ciemność uniosła się ku niemu, ziemia zadrżała, zakołysała się, a on trzymał się jej, słysząc wysoki zaśpiew, wciągając w płuca dech ziemi. Ciemność zbliżyła się i go ogarnęła. Utracił słońce.
Gdy wrócił do siebie, słońce wisiało nisko nad horyzontem — czerwona kula w mgiełce nad zachodnim ramieniem zatoki. Ujrzał siedzącego w pobliżu Seppela, zmęczonego i smutnego. Długi ciemny cień człowieka łączył się z cieniami skał.
— No, jesteś — rzekł Onyks.
Olcha uświadomił sobie nagle, że leży na wznak z głową na kolanach Onyksa. Skalny występ uciskał mu kręgosłup. Usiadł niezgrabnie, przepraszając maga.
Gdy tylko odzyskał trochę sił, ruszyli z powrotem, mieli bowiem przed sobą kilka mil drogi, a ani on, ani Seppel nie byli zdolni do szybkiego marszu. Nim dotarli na ulicę Szkutników, zapadła noc. Seppel pożegnał ich, patrząc bystro na Olchę, gdy stanęli w plamie światła padającej z drzwi tawerny.
— Uczyniłem to, o co prosiłeś — rzekł.
— I dziękuję ci za to — odparł Olcha, podając czarnoksiężnikowi prawą dłoń, jak to czynią mieszkańcy Enladów. Po chwili Seppel dotknął jej palcami. Tak się rozstali.
Olcha był tak zmęczony, że aż powłóczył nogami. W ustach i gardle wciąż czuł ostry, dziwny smak powietrza z jaskini, który sprawiał, że czuł się lekki, oszołomiony, pusty. Kiedy w końcu dotarli do pałacu, Onyks chciał odprowadzić go do pokoju, Olcha jednak powiedział, że czuje się dobrze i musi tylko wypocząć.
Otworzył drzwi komnaty i natychmiast podbiegł do niego Żuraw, tańcząc i kiwając ogonem na powitanie.
— Już cię nie potrzebuję — rzekł Olcha, po czym nachylił się i pogładził szary, puszysty grzbiet. Do oczu napłynęły mu łzy. To dlatego że był taki zmęczony. Położył się na łóżku, kot wskoczył obok i mrucząc, zwinął się w kłębek na jego ramieniu. A potem Olcha zasnął. Ogarnęła go czarna pustka snów. Nie pamiętał niczego, głosów wołających jego imię, wzgórza porośniętego suchą trawą, niewyraźnego kamiennego muru. Niczego.
* * *
W wieczór poprzedzający wyprawę na południe Tenar z ciężkim sercem przechadzała się po pałacowych ogrodach. Nie chciała płynąć na Roke, wyspę mędrców, wyspę magów (przeklętych czarowników, dodał w jej myślach głos przemawiający po kargijsku). Co miałaby tam robić, na co im ona? Chciała wrócić na Gont, do Geda, do własnego domu, własnego, ukochanego mężczyzny.
Читать дальше