Po raz kolejny zapadło długie i straszliwie uprzejme milczenie. Wreszcie głos zabrała Babcia.
— Byłyśmy trochę zdziwione, że cię nie było, Magrat.
— Myślałyśmy, że będziesz siedziała na honorowym miejscu. Myślałyśmy, że się tam przeprowadziłaś. Magrat wpatrywała się we własne stopy.
— Nie byłam zaproszona — odparła cicho.
— A po co zaproszenie? — zdziwiła się Babcia. — Nas też nikt nie zapraszał. Ludzie nie zapraszają czarownic, po prostu wiedzą, że się zjawimy, jeśli nam przyjdzie ochota. I szybko znajdują dla nas miejsce — dodała z niejakim zadowoleniem.
— Widzicie, był bardzo zajęty. — Magrat zwracała się do swych stóp. — Porządkował wszystko… No wiecie. Jest bardzo mądry. W głębi.
— Bardzo trzeźwy młodzieniec — zgodziła się Niania.
— Zresztą dziś pełnia — przypomniała Magrat pospiesznie. — O pełni księżyca trzeba się zjawiać na sabacie, nieważne, co jeszcze jest na rzeczy.
— Czyżbyście…? — zaczęła Niania Ogg, ale Babcia szturchnęła ją mocno pod żebro.
— Dobrze, że stara się zapanować nad królestwem — pocieszyła młodszą koleżankę Babcia. — To dowodzi rozsądku. Myślę, że prędzej czy później załatwi wszystkie zaległe sprawy. Królowanie to bardzo czasochłonne zajęcie.
— Tak — przyznała Magrat ledwie dosłyszalnie. Cisza, która nastąpiła, była niemal dotykalna. Przerwała ją Niania głosem jasnym i kruchym jak lód.
— Wiecie co? Przyniosłam ze sobą flaszkę wina z bąbelkami — oznajmiła. — Na wypadek gdyby on… gdyby… gdybyśmy miały ochotę się napić — dokończyła i machnęła butelką.
— Nie chcę — powiedziała smętnie Magrat.
— Napij się, dziewczyno — namawiała ją Babcia Weatherwax. — Dobrze ci zrobi na płuca. Noc jest chłodna.
Przyjrzała się Magrat, gdy księżyc wypłynął zza swojej chmury.
— Wiesz, włosy masz chyba trochę tłuste — zauważyła. — Wyglądają, jakbyś nie myła ich od miesiąca. Magrat wybuchnęła płaczem.
* * *
Ten sam księżyc świecił na niczym się nie wyróżniające miasteczko Rham Nitz, jakieś dziewięćdziesiąt mil od Lancre.
Tomjon wśród burzy oklasków zszedł ze sceny po ostatnim akcie Trolla z Ankh. Setka ludzi miała dziś wracać do domów zastanawiając się, czy trolle naprawdę są takie złe, jak zawsze sądzili. Oczywiście, to w żaden sposób nie przeszkodzi im nie cierpieć trolli tak samo jak dotąd.
Hwel poklepał go po ramieniu. Chłopak siedział przy stole charakteryzacyjnym i zdrapywał gęstą szarą maź, pod którą miał wyglądać jak chodząca skała.
— Dobra robota — pochwalił krasnolud. — Scena miłosna w sam raz. A kiedy się odwróciłeś i ryknąłeś na maga, nie wierzę, żeby na sali zostało jedno suche siedzenie.
— Wiem.
Hwel zatarł ręce.
— Możemy sobie dzisiaj pozwolić na tawernę — stwierdził. — Więc gdybyśmy tylko…
— Będziemy spać na wozach — odparł stanowczo Tomjon, oglądając się w odłamku lustra.
— Ale wiesz, ile Bła… ile król nam dał? Wystarczy na puchowe łoża przez całą drogę do domu.
— Będą sienniki i porządny zysk. A za zysk kupimy ci bogów z nieba i demony z piekła, i tyle zapadni, że ich nie zliczysz, moja ozdobo trawnika.
Dłoń Hwela spoczęła na ramieniu Tomjona. Potem krasnolud powiedział:
— Masz rację, szefie.
— Pewnie, że mam. Jak ci idzie sztuka?
— Hm? Jaka sztuka? — spytał niewinnie Hwel. Tomjon ostrożnie zdjął gipsowy fałd czołowy.
— Przecież wiesz. Ta sztuka. O królu Lancre.
— A, ta. Idzie jakoś, idzie. W tych dniach powinienem ją skończyć. — Hwel szybko zmienił temat. — Wiesz, wystawiając w miastach po drodze moglibyśmy dojechać do rzeki i popłynąć barką do domu. Przyjemnie by było, co?
— Ale możemy wracać lądem, grać w miasteczkach po drodze i zebrać więcej gotówki. Tak będzie lepiej, prawda? — Tomjon uśmiechnął się. — Dzisiaj zebraliśmy sto trzy miedziaki; liczyłem w czasie mowy Sądu. To prawie sztuka srebra ponad koszta.
— Jesteś synem swego ojca, nie ma wątpliwości — stwierdził Hwel.
Tomjon przyjrzał się sobie w lustrze.
— Tak — przyznał. — Chyba lepiej, gdybym był.
* * *
Magrat nie lubiła kotów i nienawidziła samej myśli o pułapkach na myszy. Zawsze uważała, że z takimi stworzeniami jak myszy możliwe jest zawarcie swego rodzaju umowy, by cała dostępna żywność była dzielona w najlepszym interesie obu stron. Był to pogląd wyjątkowo humanitarny, inaczej mówiąc taki, którego myszy nie podzielały. Dlatego jej zalana księżycowym blaskiem kuchnia wydawała się żywa.
Kiedy zabrzmiało pukanie do drzwi, cała podłoga rzuciła się pod ściany.
Po kilku sekundach pukanie się powtórzyło. Znowu nastała cisza. A potem stukanie zatrzęsło drzwiami na zawiasach.
— Otwierać w imieniu króla! — krzyknął głos.
— Nie musicie tak krzyczeć — upomniał go drugi głos. — Po co krzyki? Nie kazałem wam przecież krzyczeć. Takie krzyki każdego mogą wystraszyć.
— Przepraszam, sire! To należy do moich obowiązków, sire!
— Może zapukajcie jeszcze raz. Tylko tym razem delikatnie. Stukanie było może trochę cichsze. Spadł fartuch Magrat, wiszący na haczyku wbitym w drzwi.
— Jesteście pewni, że sam nie mogę tego robić?
— Nie uchodzi, żeby król stukał do drzwi nędznego domku. Proszę zostawić to mnie. OTWIERAĆ W IMIENIU…
— Sierżancie!
— Przepraszam, sire. Zapomniałem się.
— Sprawdźcie skobel.
Rozległ się odgłos czyjegoś intensywnego wahania.
— Nie podoba mi się to, sire. Może być niebezpiecznie. Gdybym miał coś doradzić, sire, podpaliłbym strzechę.
— Podpalił?
— Tak, sire. Zawsze to robimy, kiedy nie otwierają drzwi. Od razu wychodzą.
— Nie sądzę, żeby to było właściwe, sierżancie. Raczej sprawdzę skobel, jeśli wam to nie przeszkadza.
— Serce mi pęka, gdy na to patrzę, sire.
— Cóż, przykro mi.
— Moglibyście, sire, pozwolić mi przynajmniej je wyważyć.
— Nie!
— A może bym podłożył ogień pod wygódkę?
— Wykluczone.
— Ten kurnik w kącie zająłby się na…
— Sierżancie!
— Sire!
— Wracajcie do zamku.
— Jak to? I zostawić was samego, sire?
— Sierżancie, chodzi o sprawę wyjątkowo delikatną. Jestem pewien, że wasze zalety są nieocenione, niemniej jednak w pewnych sytuacjach nawet król musi zostać sam. Rozumiecie, chodzi o młodą kobietę.
— Ach… Rozumiem, sire.
— Dziękuję. Pomóżcie mi zsiąść.
— Przepraszam za to wszystko, sire. Byłem nietaktowny.
— Nie ma o czym mówić.
— Gdybyście potrzebowali pomocy, żeby ją rozpalić…
— Proszę… Wracajcie do zamku, sierżancie.
— Tak jest, sire. Skoro jesteście pewni, sire… Dziękuję, sire.
— Sierżancie…
— Słucham, sire.
— Potrzebny mi ktoś, kto odwiezie moją czapkę i dzwonki do Gildii Błaznów w Ankh-Morpork, skoro ją opuszczam. Mam wrażenie, że jesteście idealnym człowiekiem do tej misji.
— Dziękuję, sire. Bardzo jestem zobowiązany.
— To wasz, hm, zapał do służby. I jeszcze coś…
— Tak, sire?
— Dopilnujcie, żeby położyli was spać w pokojach gościnnych.
— Tak jest, sire. Dziękuję, sire.
Zabrzmiał stukot kopyt oddalającego się konia. Kilka sekund później brzęknął skobel i Błazen wsunął się do wnętrza.
Wejście nocą do kuchni czarownicy wymaga niezwykłej odwagi. Chyba jednak nie większej niż noszenie fioletowej, haftowanej na brzegach koszuli z aksamitnymi rękawami. Co prawda miała pewną zaletę: nie było przy niej dzwonków.
Читать дальше