Wstała, odsunęła krzesło, podeszła i wzięła Tomjona za rękę. Ruszył za nią pokornie do tronu. Tam oparła mu dłonie na ramionach i zmusiła, by usiadł na wytartych, czerwonych aksamitnych poduszkach.
Zazgrzytały odsuwane ławy i stołki. Tomjon rozejrzał się przerażony.
— Co się dzieje? — zapytał.
— Spokojnie. Będą kolejno podchodzić i przysięgać ci wierność. Kiwaj uprzejmie głową i pytaj każdego, czym się zajmuje i czy jest zadowolony. Aha, i lepiej oddaj im koronę.
Tomjon zdjął ją szybko.
— Po co? — zapytał.
— Chcą ci ją ofiarować.
— Przecież już ją mam! Babcia westchnęła ciężko.
— Tylko w tym, jak mu tam, rzeczywistym sensie — wyjaśniła. — Chodzi o coś bardziej ceremonialnego.
— To znaczy nierzeczywistego?
— Tak. Ale o wiele ważniejszego. Tomjon ścisnął poręcze tronu.
— Sprowadź mi Hwela — polecił.
— Nie, musisz to robić jak należy. To ważne, rozumiesz. Najpierw rozmawiasz z…
— Powiedziałem: sprowadź mi krasnoluda. Nie słyszałaś, kobieto?
Tym razem Tomjon wymówił to właściwym głosem z odpowiednią intonacją, ale Babcia dzielnie stawiła mu czoło.
— Chyba nie całkiem zdajesz sobie sprawę, do kogo mówisz, młody człowieku — rzekła.
Tomjon uniósł się nieco. Grał już wielu królów i większość nie należała do władców, którzy ściskają ręce podwładnym i pytają, czy są zadowoleni z pracy. O wiele częściej byli typem królów, którzy rzucają ludzi do bitwy o piątej w mroźny ranek, a jednak potrafią ich przekonać, że to lepsze niż leżenie w łóżku. Tomjon przywołał ich wszystkich w pamięci i potraktował Babcię z królewską wyższością, dumą i arogancją.
— Myśleliśmy, że zwracamy się do poddanej — oświadczył. — A teraz czyń, co rozkazaliśmy.
Przez kilka sekund Babcia z absolutnie nieruchomą twarzą zastanawiała się, co dalej. Potem uśmiechnęła się do siebie i rzuciła swobodnie:
— Jak sobie życzysz.
Po chwili wyrwała z siedzenia wciąż piszącego Hwela.
Krasnolud skłonił się sztywno.
— Żadnych takich — warknął Tomjon. — Co mam robić?
— Nie wiem. Chcesz, żebym ci napisał mowę dziękczynną?
— Mówiłem przecież: nie chcę być królem.
— To z mową dziękczynną mogą być kłopoty — przyznał krasnolud. — Czy dobrze się zastanowiłeś? Król to wspaniała rola.
— Ale jedyna, którą można grać!
— Hm… W takim razie zwyczajnie powiedz im „nie”.
— Tak po prostu? Czy to coś da?
— Zawsze warto spróbować.
Grupa dygnitarzy Lancre zbliżała się właśnie z koroną na poduszce. Wyraz ich twarzy znamionował głęboki szacunek połączony z cieniem zadowolenia z siebie. Nieśli koronę, jakby był to Prezent dla Grzecznego Chłopczyka.
Burmistrz Lancre chrząknął, zasłaniając usta dłonią.
— Przygotowanie uroczystej koronacji wymaga czasu — zaczął. — Chcielibyśmy jednak…
— Nie — rzekł Tomjon. Burmistrz zawahał się.
— Słucham?
— Nie przyjmę jej.
Burmistrz zawahał się znowu. Poruszył wargami, a oczy zaszkliły mu się lekko. Uznał, że wyraźnie gdzieś się zgubił i postanowił, że najlepiej będzie zacząć od początku.
— Przygotowanie uroczystej koronacji wymaga… — podjął.
— Nie wymaga — przerwał mu Tomjon. — Nie będę królem. Burmistrz zamykał i otwierał usta niczym karp.
— Hwel — szepnął Tomjon zrozpaczony. — Ty jesteś dobry w słowach.
— Problem, jaki tu widzimy — oświadczył krasnolud — polega na tym, że „nie” najwyraźniej nie mieści się w zakresie możliwości, jakie ci pozostają, kiedy otrzymujesz koronę. Mam wrażenie, że pogodziłby się z „może”.
Tomjon wstał i chwycił koronę. Uniósł ją nad głową niby tamburyn.
— Słuchajcie wszyscy! — zawołał. — Dziękuję za propozycję. To wielki zaszczyt. Ale nie mogę go przyjąć. Nosiłem więcej koron, niż moglibyście zliczyć, a jedyne królestwo, którym potrafię rządzić, ma z przodu kurtynę. Przykro mi.
Odpowiedziała mu martwa cisza. Chyba dobrał nieodpowiednie słowa.
— Drugi problem — rzucił swobodnie Hwel — to że tak naprawdę nie masz wyboru. Ty jesteś królem, rozumiesz? Na tę posadę zostajesz przyjęty w chwili urodzenia.
— Nie umiem dobrze rządzić!
— To bez znaczenia. Król to nie coś, w czym jesteś dobry. To coś, czym jesteś.
— Nie możesz mnie tu zostawić! Tu są tylko lasy!
Znowu poczuł duszący mroźny podmuch i w uszach mu zaszumiało. Przez chwilę zdawało mu się, że widzi zwiewnego jak mgła, wysokiego, smutnego mężczyznę, błagalnie wyciągającego rękę.
— Przykro mi — wyszeptał. — Naprawdę.
Przez niknącą sylwetkę zobaczył czarownice, obserwujące go z uwagą.
— Masz tylko jedną szansę — odezwał się z tylu Hwel. — Jeśli znajdzie się inny następca. Nie pamiętasz jakichś braci albo sióstr?
— Nikogo nie pamiętam, Hwel, ja…
Wśród czarownic znowu wybuchła gwałtowna dyskusja. A potem Magrat przemaszerowała przez salę, kroczyła niby fala przypływu, niby krew uderzająca do głowy, strącając z ramienia dłoń Babci Weatherwax, zmierzając do tronu jak grot strzały i ciągnąc za sobą Błazna.
* * *
— Hej tam!
— Halo!
— Hm, przepraszam, czy ktoś nas słyszy?
Zamek w górze pełen był gwaru i radości. Nikt nie słyszał błagalnych i rozgorączkowanych głosów, odbijających się echem w korytarzach lochów, z każdą godziną bardziej błagalnych i bardziej rozgorączkowanych.
— Hej tam! Przepraszam bardzo! Billem ma tą straszną… rzecz od szczurów. Jeśli wolno… Uaaa!
Pozwólmy kamerze umysłu przesuwać się wolno wzdłuż mrocznych korytarzy, ujmować mokrą pleśń, rdzewiejące łańcuchy, wilgoć, cienie…
— Czy ktoś nas słyszy? Tego już naprawdę za wiele! To chyba jakaś pomyłka, patrzcie, peruki się zdejmują…
Niech proszące echa gasną w zasnutych pajęczyną kątach, wśród pełnych gryzoni tuneli, póki nie staną się jedynie szmerem na granicy słyszalności.
— Hej! Hej, przepraszamy, pomocy!
Ktoś musi tu znowu przyjść. W tych dniach…
* * *
Jakiś czas później Magrat spytała Hwela, czy jest zwolennikiem długiego narzeczeństwa. Krasnolud przerwał pracę przy załadunku wozów. A w każdym razie nadzorowania załadunku. Realna fizyczna pomoc byłaby dość trudna, gdyż poprzedniego dnia pośliznął się na czymś i złamał nogę.
— Najwyżej tydzień — odparł. — Z popołudniówkami, ma się rozumieć.
* * *
Minął miesiąc. Jesienny zapach wilgotnej ziemi unosił się nad aksamitnie czarnymi wrzosowiskami, gdzie rozmyte światło gwiazd odbijało się w iskierce ognia. Głaz stał na miejscu, jednak gotów do ucieczki, gdyby w pobliżu pojawili się jacyś widzowie.
Czarownice siedziały w milczeniu. To spotkanie nie miało szans na pozycję w pierwszej setce najbardziej ekscytujących sabatów wszech czasów. Gdyby Musorgski je zobaczył, noc na łysej górze skończyłaby się wczesnym popołudniem. W końcu odezwała się Babcia Weatherwax.
— Myślę, że bankiet był udany.
— Najadłam się po uszy — oznajmiła z dumą Niania Ogg. — A moja Shirl pomagała w kuchni i przyniosła trochę resztek.
— Słyszałam — stwierdziła chłodno Babcia — że zginęło pół świni i trzy butelki musującego wina.
— To miło, że niektórzy pamiętają jeszcze o starszych — rzekła całkiem nie zawstydzona Niania. — Mam też kubek koronacyjny. — Wyjęła go. — Tu jest napisane „Viva Verence II Rex”. To zabawne, że nazywają go Rex. Ale nie uchwycili podobieństwa. Nie pamiętam, żeby uszko sterczało mu z głowy.
Читать дальше