— Ehem… — powtórzył barman, przestraszony dźwiękiem własnego głosu w tej straszliwej małpiej ciszy. — Na pewno nie to chciałeś powiedzieć, prawda? Nie o małpach, prawda? Właściwie nie, prawda?
— Co to jest, do licha? — syknął Tomjon.
— Myślę, że to orangutan — odparł Hwel. — Małpa.
— Małpa to małpa — stwierdził brodacz, co słysząc kilku bardziej przewidujących klientów Bębna zaczęło przesuwać się do drzwi. — Znaczy: co z tego? Ale przeklęte ozdoby trawnikowe…
Pięść Hwela uderzyła na poziomie krocza.
Krasnoludy mają reputację straszliwych wojowników. Każda rasa istot trzystopowego wzrostu, która preferuje topory i rusza do bitwy jak do konkursu drwali, wkrótce staje się znana. Jednak lata pracy piórem zamiast młotem zmniejszyły nieco siłę jego ciosów. I pewnie zakończyłby tu swój żywot, gdyż wielkolud wrzasnął i wyrwał miecz zza pasa, gdyby para delikatnych, skórzastych dłoni natychmiast mu go nie wyrwała i z niewielkim tylko wysiłkiem nie zgięła wpół [16] W tym miejscu czytelnikom należy się wyjaśnienie. Bibliotekarz magicznego księgozbioru Niewidocznego Uniwersytetu zmienił się w orangutana kilka lat wcześniej, w wyniku magicznego wypadku w tej podatnej na wypadki akademii. Od tego czasu stanowczo się sprzeciwia! wszelkim płynącym z dobrego serca próbom przemienienia go na powrót w człowieka. Przede wszystkim dłuższe ręce i chwytne stopy ułatwiały pracę na wyższych półkach, a bycie małpą sprawiało, że nie musiał się przejmować sprawami ducha. Ponadto z satysfakcją odkrył, że nowe ciało — choć pozornie przypominające gumowy worek pełen wody — dawało mu trzy razy większą siłę i dwukrotnie większy zasięg ramion niż stare.
.
Kiedy olbrzym warknął i odwrócił się, ramię przypominające pęk kijów od miotły ściągniętych gumą i porośniętych rudą sierścią rozwinęło się po skomplikowanej krzywej i trzepnęło go w szczękę z taką siłą, że uniósł się na kilka cali i wylądował na stole.
Stół uderzył w sąsiedni stół i przewrócił parę ław. Impet okazał się wystarczający, by doprowadzić do wybuchu mocno już spóźnionej bójki, zwłaszcza że wielkolud przyszedł z kolegami. Ponieważ nikt nie zdradzał ochoty do atakowania małpy, która sennie porwała z półki butelkę i odbiła dno o kontuar, klienci walili tego, kto stał najbliżej. Dla zasady. Tak nakazuje etykieta podczas bójki w tawernie.
Hwel wszedł pod stół i pociągnął za sobą Tomjona, który przyglądał się z zaciekawieniem.
— Więc to robią zawadiacy… Zawsze się zastanawiałem…
— Myślę, że rozsądnie byłoby teraz wyjść — stwierdził stanowczo krasnolud. — Zanim, no wiesz… zanim zaczną się kłopoty.
Huknęło — to ktoś wylądował na stole nad nimi. Brzęknęło tłuczone szkło.
— Myślisz, że to prawdziwe zawadiactwo, czy tylko zabawa? — spytał z uśmiechem Tomjon.
— Za chwilę to będzie mord, mój chłopcze. Tomjon skinął głową i wyczołgał się w sam środek bitwy. Hwel usłyszał, jak uderza czymś o kontuar i krzyczy, prosząc o ciszę. W panice zakrył głowę rękami.
— Ja nie chciałem… — zaczął.
Wołanie o ciszę w trakcie bójki w tawernie było wydarzeniem tak rzadkim, że ciszy Tomjon się doczekał. I ciszę wypełnił.
Hwel drgnął, słysząc, jak rozbrzmiewa głos chłopca, pełen pewności siebie i emocji pierwszej klasy.
— Bracia! Ale czy braćmi nazwać mogę was wszystkich, kiedy tej nocy…
Krasnolud wysunął głowę. Zobaczył Tomjona na stołku, z ręką wyciągniętą przed siebie w klasycznej pozie deklamacyjnej. Ludzie wokół znieruchomieli w akcie spuszczania sobie nawzajem solidnego lania. Wszyscy patrzeli na chłopca.
W dole, na poziomie blatu, wargi Hwela poruszały się w doskonałej synchronizacji ze słowami Tomjona, gdy recytował znajomą mowę. Krasnolud zaryzykował jeszcze jedno spojrzenie.
Walczący wyprostowali się, wypięli piersi, poprawili tuniki, popatrzyli na siebie przepraszająco. Wielu z nich wręcz stanęło na baczność.
Nawet Hwel poczuł, jak wrze mu krew, a przecież sam pisał te słowa. Męczył się nad nimi pół nocy, wiele lat temu, kiedy Vitoller poinformował, że potrzebuje dodatkowych pięciu minut w trzecim akcie Króla Ankh.
— Nagryzmol nam coś, co dodaje ducha — powiedział. — Trochę odwagi, woli walki. No wiesz. Żeby rozgrzać krew i dodać godności naszym przyjaciołom ze zniżkowych miejsc. I dość długie, żebyśmy zdążyli zmienić dekoracje.
Hwel wtedy trochę się wstydził tej sztuki. Sławna bitwa pod Morpork, jak podejrzewał, składała się z około dwóch tysięcy ludzi zagubionych na mokradłach w zimny, wilgotny dzień i rąbiących się nawzajem zardzewiałymi mieczami. Co by powiedział ostatni król Ankh bandzie obdartych żołnierzy, wiedzących, że są okrążeni, a wróg ma przewagę liczebną i taktyczną? Coś z zębem, coś ostrego, coś jak łyk brandy dla konającego; żadnej logiki, żadnych wyjaśnień, tylko słowa, które potrafią sięgnąć wprost do mózgu zmęczonego żołnierza, szarpnąć za jądra i postawić na nogi.
A teraz widział skutek.
Zaczynało mu się wydawać, że ściany runęły, że zimna mgła sunie nad mokradłami, dusi wszelkie głosy i słychać tylko niecierpliwe wrzaski ścierwojadów…
I ten głos.
Sam napisał te słowa, były jego, żaden na wpół obłąkany król nigdy tak nie mówił. Napisał je, żeby wypełnić przerwę, wepchnąć za zasłonę zamek z malowanej derki na drewnianym rusztowaniu. A ten głos zdzierał z jego słów pył węgla i wypełniał salę diamentami.
Ja stworzyłem te słowa, myślał Hwel. Ale nie do mnie należą. Są jego.
Popatrzcie tylko na tych ludzi. U żadnego z nich nawet nie błyśnie myśl o patriotyzmie. Ale gdyby Tomjon ich poprosił, ta banda pijaków poszłaby do szturmu na pałac Patrycjusza. I pewnie by go zdobyła.
Mam nadzieję, że jego usta nigdy nie wpadną w niewłaściwe ręce…
Kiedy ucichły ostatnie sylaby, gorącym echem wypalając ślad w każdym umyśle na sali, Hwel otrząsnął się, wyczołgał z ukrycia i stuknął Tomjona w kolano.
— Chodźmy stąd, głuptasie — szepnął. — Zanim przestanie działać.
Mocno chwycił chłopca za rękę, wręczył oszołomionemu barmanowi dwa bezpłatne bilety na przedstawienie i ruszył do wyjścia. Zatrzymał się dopiero na sąsiedniej ulicy.
— Chyba całkiem dobrze sobie poradziłem? — spytał Tomjon.
— Chyba aż za dobrze. Chłopiec zatarł ręce.
— Świetnie. A gdzie pójdziemy teraz?
— Jeszcze nie masz dość?
— Noc jeszcze młoda!
— Nie. Noc jest już martwa. To dzień jest młody — odparł pospiesznie krasnolud.
— W każdym razie ja jeszcze nie wracam. Nie znasz jakiegoś bardziej gościnnego miejsca? Przecież nawet nic nie wypiliśmy. Hwel westchnął.
— Tawerna trolli — mówił dalej Tomjon. — Słyszałem o nich. Podobno jest jedna na Mrokach [17] Mroki to historyczna część Ankh-Morpork, uznawana za znacznie bardziej niegościnną i o znacznie gorszej reputacji niż reszta miasta. Zawsze zdumiewa to przyjezdnych.
. Chciałbym obejrzeć tawernę trolli.
— One są tylko dla trolli, chłopcze. Płynna lawa do picia, muzyka dla kamiennego ucha i kamienie o smaku serowym.
— A bary krasnoludów?
— Nie spodobałyby ci się — zapewnił z przekonaniem Hwel. — Poza tym nie mógłbyś się wyprostować.
— Tak nisko?
— Spójrz na to z innej strony: pomyśl, jak długo potrafiłbyś śpiewać o złocie?
— Jest żółte i brzęczy zdrowo, i można za nie kupować — zaczął na próbę Tomjon. Przeciskali się przez tłum na placu Pękniętych Księżyców. — Jakieś cztery sekundy.
Читать дальше