— Prawie nie przebija skóry — dodał starszy bratanek. — A do tego wybór kończyny.
— W tej dziedzinie zostałem już dobrze obsłużony — zapewnił Tomjon.
— Aha. No tak. Cóż, w tej sytuacji… Nie ma sprawy.
— Pozostaje tylko — podjął Tomjon, gdy złodzieje zaczęli się oddalać — kwestia opłat prawnych.
* * *
Delikatna szarość u kikuta nocy zalewała cale Ankh-Morpork. Tomjon i Hwel siedzieli naprzeciw siebie przy stole w swojej kwaterze i liczyli.
— Według mnie trzy srebrne dolary i osiemnaście miedziaków zysku — stwierdził Tomjon.
— To zdumiewające — oświadczył Błazen. — Znaczy się to, jak zaproponowali, że pójdą do domu i przyniosą pieniądze… Kiedy wygłosiłeś do nich mowę o prawach człowieka.
Jeszcze raz posmarował maścią głowę.
— A ten najmłodszy się rozpłakał — dodał. — Niewiarygodne.
— To przechodzi — uspokoił go Hwel.
— Jesteś chyba krasnoludem?
Hwel uznał, że nie może zaprzeczyć.
— Domyślani się, że jesteś błaznem — rzekł.
— Tak. To te dzwonki, prawda? — spytał zmęczonym głosem Błazen i rozmasował żebra.
— Tak, dzwonki też. — Tomjon uśmiechnął się krzywo i kopnął Hwela pod stołem.
— Jestem wam bardzo wdzięczny — zapewnił Błazen. Wstał i skrzywił się. — Naprawdę chciałbym się jakoś odwdzięczyć. Jest tu jakaś otwarta gospoda?
Tomjon stanął obok niego przy oknie i wskazał ulicę.
— Widzisz wszystkie te szyldy gospod?
— Tak. O rany, są ich setki…
— Zgadza się. A widzisz ten na końcu, taki niebiesko-biały?
— Tak, chyba tak.
— No więc o ile wiem, to jedyna w okolicy, którą w ogóle czasem zamykają.
— Proszę więc, pozwól zaprosić się na drinka. Przynajmniej tyle mogę zrobić. I jestem pewien, że twój mały przyjaciel też chciałby coś wyżłopać.
Hwel ścisnął krawędź blatu i otworzył usta, by ryknąć.
I znieruchomiał.
Patrzył na obu, Błazna i Tomjona. Usta wciąż miał otwarte.
Zamknął je z trzaskiem.
— Coś się stało? — zatroskał się Tomjon.
Hwel odwrócił głowę. Miał za sobą ciężką noc.
— Zwykłe złudzenie — mruknął. — Chętnie bym się czegoś napił — dodał. — Z przyjemnością ożłopię się jak wściekły. Właściwie, pomyślał, po co się bronić?
— Wytrzymam nawet śpiewy — stwierdził.
* * *
— Jakie było następne słowo? — Chyba „złoto”.
— Aha.
Hwel zajrzał niepewnie do kufla. Pijaństwo miało swoje zalety: zatrzymywało fale natchnienia.
— I opuściłeś „złoto” — dodał.
— Gdzie? — zdziwił się Tomjon. Miał na głowie błazeńską czapkę.
Hwel zastanowił się.
— Mam wrażenie — stwierdził w skupieniu — że między „złotem” a „złotem”. I uważam… — Raz jeszcze zajrzał do kufla. Był pusty: przerażający widok. — Uważam… — spróbował znowu, aż wreszcie zrezygnował i wygłosił kwestię zastępczą: — Uważam, że wypiłbym jeszcze jeden.
— Kolej na mój krzyk — oświadczył Błazen. — Cha, cha, cha. Mój pisk. Cha, cha, cha.
Spróbował wstać i uderzył głową w sufit.
W półmroku tuzin toporów zostało ujęte mocniej. Ta część Hwela, która była jeszcze trzeźwa i przerażona widząc, że reszta jest pijana, kazała mu pomachać ręką w stronę oczu, spoglądających na nich spod ściągniętych brwi.
— Wszystko w porządku — oznajmił barowi w całości. — On nie chciał… To bardzo zabawny ten… głupek. Błazen. Bardzo zabawny Błazen aż z… skądś tam.
— Z Lancre — podpowiedział Błazen i usiadł ciężko na barze.
— Właśnie. Daleko jechał skądś tam, brzmi to jak choroba stóp. Nie umie się zachować. Nie zna krasnoludów.
— Cha, cha, cha — powiedział Błazen, trzymając się za głowę. — Tam skąd pochodzę, ich liczba jest dosyć… dosyć… niska!
Hwel poczuł, że ktoś stuka go w ramię. Odwrócił się i spojrzał na surowe, obrośnięte oblicze pod stalowym hełmem. Krasnolud podrzucał znacząco siekierkę.
— Poradź swojemu przyjacielowi, żeby był trochę mniej zabawny — poradził. — Albo będzie bawił demony w piekle. Hwel przyjrzał mu się poprzez alkoholowy opar.
— Kim jesteś? — zapytał.
— Grabpot Gromowy Dech — odparł krasnolud, uderzając pięścią o kolczugę na piersi. — I powiadam… Hwel przyjrzał się bliżej.
— Zaraz… Ja cię znam! — zawołał. — Masz manufakturę kosmetyków przy Hobfast. W zeszłym tygodniu kupowałem u ciebie podkład.
Cień paniki przemknął po twarzy Gromowego Dechu. Pochylił się do Hwela.
— Ciszej, ciszej — szepnął.
— Zgadza się. Było tam napisane: Wytwórnia Elfickich Perfum Oraz Różu i S-ka.
— Świetny towar — oświadczył Tomjon, próbując powstrzymać ześlizgiwanie się z wąskiej ławy. — Zwłaszcza numer 19, Trupia Zieleń. Ojciec przysięga, że jest najlepszy. Pierwsza klasa.
Krasnolud w zakłopotaniu zważył w ręku broń.
— No… Właściwie… — powiedział. — Och. Ale… Tak. Dziękuję. Wyłącznie najlepsze ingrediencje, gwarantowane.
— Tym je siekasz, co? — wtrącił z niewinną miną Hwel, wskazując topór. — Czy może masz dzisiaj wolne?
Brwi Gromowego Dechu zjeżyły się znowu niby zjazd karaluchów.
— Zaraz, czy wy jesteście z teatru?
— To właśnie my — potwierdził Tomjon. — Wędrowni aktorzy. Nie, stojący w miejscu aktorzy — poprawił się. — A teraz zjeżdżający z ławy aktorzy.
Krasnolud upuścił topór i usiadł. Nagły entuzjazm złagodził jego surową twarz.
— Byłem w zeszłym tygodniu — powiedział. — Bardzo mi się podobało. Była taka dziewczyna i ten chłopak, ale ona wyszła za tego starucha, a potem był jeszcze jeden, i powiedzieli, że nie żyje, więc ona uciekła i wypiła truciznę, ale później się okazało, że ten jeden był naprawdę tym drugim, ale nie mógł jej powiedzieć, bo… — Gromowy Dech przerwał i wytarł nos. — Bardzo tragiczne. Płakałem przez całą drogę do domu. Nie wstydzę się wam przyznać. Była taka blada.
— Numer 19 i warstwa pudru — oznajmił wesoło Tomjon. — I trochę brązowego cienia do powiek.
— Co?
— I parę chustek pod kamizelką — dodał.
— O czym on mówi? — zwrócił się krasnolud do towarzyszy. Hwel uśmiechnął się w głąb kufla.
— Daj im monolog Gretaliny, mały — rzucił.
— Dobra.
Tomjon wstał, walnął głową w sufit, usiadł, po czym w ramach kompromisu ukląkł na podłodze. Przycisnął dłonie do tego, co — przy niewielkiej zmianie chromosomów — byłoby jego łonem.
— Kłamiesz, zwąc latem… — zaczął.
Zebrani krasnoludowie słuchali w milczeniu. Któryś upuścił topór i wszyscy głośno go uciszyli.
— …i śnieg topnieje. Żegnaj — zakończył Tomjon. — Wypija fiolkę, upada za blanki. Zejść po drabinie, zdjąć suknię, włożyć kaftan Śmiesznego Strażnika Drugiego, odczekać, wejście z lewej kulisy. Cóż to, dobry…
— Chyba wystarczy — przerwał mu Hwel cichym głosem. Kilku krasnoludów roniło łzy do hełmów. Grzmiał chór wycieranych nosów.
Gromowy Dech przetarł oczy chusteczką z kolczugi.
— To najsmutniejsze słowa, jakie w życiu słyszałem — oświadczył. Spojrzał na Tomjona. — Zaraz… — Coś sobie uświadomił. — To mężczyzna. A ja się prawie zakochałem w tej dziewczynie na scenie. — Szturchnął Hwela. — Nie jest on trochę elfem, co?
— Absolutny człowiek — odparł Hwel. — Znam jego ojca. Raz jeszcze przyjrzał się uważnie Błaznowi, który obserwował ich z rozdziawionymi ustami.
Читать дальше