— Rozwój budownictwa miejskiego — odparł Błazen.
— Myślałam, żeby je spalić.
— Higieniczny rozwój budownictwa miejskiego.
— I posypać ziemię solą.
— Radujmy się… Sądzę, że to higieniczny rozwój budownictwa miejskiego połączony z programem ochrony środowiska. Niezłym pomysłem byłoby posadzenie tam paru drzew.
— Żadnych drzew! — krzyknął Felmet.
— To drobiazg. I tak nie przeżyją. Najważniejsze, żeby je posadzić.
— Ale chciałabym też podnieść podatki — oznajmiła księżna.
— No cóż, wujaszku…
— Nie jestem twoim wujaszkiem.
— Ciotuniu?
— Nie.
— Zatem… łaskawco… musisz przecież sfinansować swój ambitny program rozwoju państwa.
— Słucham? — wtrącił książę, który znowu nie zrozumiał.
— Chodzi mu o to, że wycinanie drzew kosztuje — wyjaśniła księżna.
Uśmiechnęła się do Błazna. Po raz pierwszy spojrzała na niego, jakby był czymś innym niż obrzydliwym małym karaluchem. W jej wzroku nadal był spory element karalucha, lecz teraz wzrok ów stwierdzał raczej: dobry karaluch, nauczył się służyć.
— Interesujące — mruknęła. — A czy słowa mogą zmienić przeszłość?
Błazen zastanowił się.
— Chyba nawet łatwiej — uznał. — Przeszłość jest przecież tym, co ludzie pamiętają, a wspomnienia to tylko słowa. Kto wie, jak zachowywał się król tysiąc lat temu? Są tylko wspomnienia i opowieści. I sztuki, naturalnie.
— A tak. Widziałem kiedyś sztukę — przypomniał sobie Felmet.
— Dużo zabawnych ludzi w raj tuzach. Dużo krzyków. Widzom się podobało.
— Twierdzisz, że historia jest tym, co opowiada się ludziom? Błazen rozejrzał się po sali tronowej i odnalazł króla Gruneberry’ego Dobrego (906–967).
— Był dobry? — spytał wskazując palcem. — Kto to wie dzisiaj? A w czym był dobry? Ale do końca świata pozostanie Gruneberrym Dobrym.
Książę pochylił się na tronie. Oczy mu błysnęły.
— Chcę być dobrym władcą — oznajmił. — Chcę, żeby ludzie mnie lubili. I żeby dobrze mnie wspominali.
— Załóżmy — przerwała księżna — że są inne kwestie, podlegające kontrowersji. Kwestie prawdy historycznej, która… jest zamglona.
— Nie zrobiłem tego — zapewnił pospiesznie książę. — On się pośliznął i upadł. I tyle. Mnie tam nawet nie było. Zaatakował mnie. To była samoobrona. I tyle. Pośliznął się i upadł w samoobronie. — Głos opadł do szeptu. — W tej chwili nie przypominam sobie szczegółów tej sprawy.
Felmet potarł swoją prawą dłoń, którą już chyba nie mógłby chwycić sztyletu.
— Uspokój się, mężu — rzuciła księżna. — Wiem, że tego nie zrobiłeś. Z pewnością pamiętasz, że nie było mnie tam razem z tobą. To właśnie ja nie podałam ci sztyletu.
Książę zadrżał.
— Do rzeczy, Błaźnie — rzekła lady Felmet. — Mówiłam właśnie, że być może, pewne sprawy winny zostać właściwie opisane.
— Łaskawco… To, że nie było cię tam w owej chwili? — spytał wesoło Błazen.
To prawda, że słowa są potężne. Jedna z ich umiejętności to zdolność wymykania się z ust, zanim mówiący zdąży je powstrzymać. Gdyby słowa były małymi owieczkami, Błazen by patrzył, jak skaczą beztrosko pod miotacz ognia wzroku księżnej.
— Gdzie nie było? — spytała.
— Nigdzie — zapewnił pospiesznie Błazen.
— Durniu! Każdy gdzieś jest.
— Chciałem powiedzieć, że byłaś, pani, wszędzie oprócz szczytu schodów.
— Których schodów?
— Żadnych. — Błazen zaczynał się pocić. — Wyraźnie pamiętam, że cię tam, pani, nie widziałem. Księżna przyjrzała mu się groźnie.
— Żebyś tylko nie zapomniał — ostrzegła.
Potarła dłonią podbródek. Rezultatem był odgłos drapania.
— Rzeczywistość to tylko słowa, powiadasz. A zatem słowa to rzeczywistość. Ale jak słowa mogą stać się historią?
— To była bardzo dobra sztuka. Ta, którą widziałem — szepnął rozmarzony Felmet. — Były walki, ale nikt naprawdę nie zginął. I parę mów, bardzo dobrych moim zdaniem.
Od strony księżnej znów zabrzmiał dźwięk papieru ściernego.
— Błaźnie — odezwała się.
— Pani?
— Umiałbyś napisać sztukę? Sztukę, która obiegnie cały świat, która będzie pamiętana, kiedy plotki już dawno umilkną?
— Nie, pani. Potrzebny jest szczególny talent.
— Ale potrafiłbyś znaleźć kogoś, kto go posiada?
— Są tacy ludzie, pani.
— Znajdź jednego — szepnął książę. — Najlepszego. Znajdź najlepszego. Prawda wyjdzie na jaw. Znajdź go.
* * *
Burza odpoczywała, chociaż nie miała na to ochoty. Przez dwa tygodnie studiowała słynny antycyklon nad Okrągłym Morzem, zjawiała się codziennie i kręciła przy chłodnym froncie, wdzięczna za każdą okazję wyrwania drzewa albo przeniesienia w trąbie powietrznej jakiegoś domku do dowolnego osiągalnego szmaragdowego grodu. Ale wielkie załamanie pogody nie nadeszło.
Pocieszała się myślą, że nawet słynne burze przeszłości — na przykład Wielki Szkwał z roku 1789 albo huragan Zelda i jej Zdumiewające Spadające Żaby — na pewnym etapie kariery doznawały podobnych trudności.
Poza tym miała niezłe występy w stylu pantomimy na równinach, przynosząc milionom wczesny śnieg i odmrożenia. Dość filozoficznie traktowała konieczność powrotu w te okolice, gdzie nie miała do roboty nic poza kołysaniem wrzosów. Gdyby pogoda była ludźmi, ta burza spędzałaby czas w papierowej czapeczce za ladą hamburgerowego piekła.
Aktualnie obserwowała trzy postacie, sunące wolno przez wrzosowiska, z determinacją zdążające ku nagiemu spłachetkowi ziemi, gdzie stał głaz. To znaczy zwykle stał, choć w tej chwili nie był widoczny.
Burza rozpoznała w tych postaciach przyjaciół i koneserów, powitała je więc krótkim gromem. Został on całkowicie zignorowany.
— Te przeklęte kamienie zniknęły — oznajmiła Babcia Weatherwax. — Wszystkie, ile ich tu było.
Twarz miała bladą. Gdyby ją portretował malarz, byłby z pewnością neurotykiem. Wyglądała niezwykle rzeczowo. I chodziło raczej o złe rzeczy.
— Rozpal ogień, Magrat — rzuciła odruchowo.
— Wszystkim nam dobrze zrobi filiżanka herbaty — stwierdziła Niania Ogg, mamrocząc to zdanie jak mantrę. Sięgnęła w głębiny swego płaszcza. — Z odrobiną czegoś na rozgrzewkę — dodała, wyjmując niewielką butelkę jabłecznika.
— Alkohol jest oszustem i plami duszę — oznajmiła bohatersko Magrat.
— Nigdy go nie ruszam — zapewniła Babcia Weatherwax. — Musimy zachować czyste umysły, Gytho.
— Kropelka do herbaty to żadne picie — zapewniła Niania. — To lekarstwo. Zimny tu wiatr, siostry.
Wypiły w milczeniu. Po chwili odezwała się Babcia.
— Wiesz co, Magrat? Najlepiej się znasz na sabatach. Równie dobrze możemy to załatwić jak należy. Co dalej?
Magrat zawahała się. Raczej nie ośmieli się zaproponować tańca nago.
— Jest pieśń — powiedziała. — W hołdzie księżycowi w pełni.
— Nie jest w pełni — zauważyła Babcia. — On… ten… jak mu… pęcznieje.
— Przybiera — podpowiedziała usłużnie Niania.
— Myślę, że to w hołdzie księżyców w pełni ogólnie — zaryzykowała Magrat. — A potem musimy wznieść naszą świadomość. Obawiam się, że księżyc w pełni jest jednak niezbędny. Księżyce w ogóle są bardzo ważne.
Babcia przyjrzała jej się z uwagą.
— To jest to nowoczesne czarownictwo? — spytała.
Читать дальше