— Nie. On miał ją pocałować. Bardzo romantyczna była ta Czarna Aliss. W jej zaklęciach zawsze tkwiła odrobina romansu. Najbardziej lubiła Dziewczę spotykające Żabę.
— Dlaczego nazywali ją Czarną Aliss?
— Przez paznokcie — wyjaśniła Babcia.
— I zęby — dodała Niania Ogg. — Aliss uwielbiała słodycze. Mieszkała w prawdziwej chatce z piernika. W końcu dwójka dzieciaków wepchnęła ją do pieca. Szokujące.
— I zamierzasz uśpić cały zamek? — spytała Magrat.
— Ona nigdy nie uśpiła zamku. To tylko bajki starych bab. — Babcia spojrzała znacząco na Nianię. — Po prostu zakołysała trochę czas. To nie takie trudne, jak się wydaje. Wszyscy to robią. Czas jest jak guma. Można go naciągnąć, jak komu wygodnie.
Magrat już chciała powiedzieć, że to nieprawda, że czas jest czasem, każda sekunda trwa dokładnie sekundę, to przecież jej obowiązek…
Ale zaraz przypomniała sobie tygodnie, które przemknęły w mgnieniu oka, i popołudnia trwające całą wieczność. Minuty ciągnące się godzinami i godziny, które minęły tak szybko, że nawet tego nie zauważyła.
— To tylko odczucie — powiedziała. — Prawda?
— O tak. Oczywiście. Jak wszystko. A jaka to różnica?
— Sto lat to byłaby jednak przesada — zauważyła Niania.
— Myślę, że piętnaście to ładna, okrągła liczba — uznała Babcia. — Pod koniec chłopak będzie miał prawie osiemnaście. Rzucimy zaklęcie, pojedziemy po niego, on zamanifestuje swoje przeznaczenie i wszystko skończy się dobrze i miło.
Magrat powstrzymała się od komentarza. Przyszło jej bowiem do głowy, że przeznaczenia wydają się łatwe, kiedy się o nich rozmawia. Jednak trudno na nich polegać, kiedy w grę wchodzą żywi ludzie. Ale Niania Ogg pochyliła się i dolała jej do herbaty kolejną solidną porcję jabłkowej brandy.
— Mogłoby się udać — powiedziała. — Trochę spokoju i ciszy przez piętnaście lat. O ile przypominam sobie zaklęcie, musisz przelecieć dookoła zamku, zanim zapieje kur.
— Nie o tym myślałam — wyznała Babcia. — To by się nie zgadzało. Felmet ciągle byłby królem i państwo by chorowało. Nie. Chciałam raczej przesunąć całe królestwo.
Uśmiechnęła się promiennie.
— Całe Lancre? — upewniła się Niania.
— Tak.
— Piętnaście lat w przyszłość?
— Tak.
Niania zerknęła na miotłę Babci. Była solidnie wykonana i trwała, jeśli nie liczyć drobnych kłopotów z rozruchem, ale wszystko ma swoje granice.
— To ci się nie uda — uznała Niania. — Nie na tym… Dookoła całego królestwa? To aż po Proszkonóż i w dół do Wywrotki Drumlina. Nie zdołasz wziąć ze sobą takiego zapasu magii.
— Pomyślałam o tym — odparła Babcia.
Znów uśmiechnęła się promiennie. Był to przerażający widok.
Wyjawiła im swój plan. Był straszny.
W minutę później wrzosowisko było już puste. Czarownice ruszyły do swoich zadań. Przez chwilę panowała cisza, przerywana tylko piskami nietoperzy i z rzadka szelestem wiatru we wrzosach.
Potem z pobliskiej błotnistej kałuży rozległ się bulgot. Bardzo powoli, oblepiony mchem głaz wynurzył się na powierzchnię i z głęboką nieufnością spenetrował widnokrąg.
* * *
Greebo świetnie się bawił. Z początku myślał, że jego nowy przyjaciel zabiera go do domku Magrat, ale z jakiegoś powodu zboczyli w ciemnościach ze ścieżki i ruszyli na spacer po lesie. Po jednym z najciekawszych — zdaniem Greeba — kawałków. Był to wzniesiony teren, bogaty w ukryte dziury i niewielkie, głębokie bagienka, nawet w piękną pogodę spowity mgłami. Greebo często tu zaglądał w nadziei, że jakiś wilk wybierze to miejsce na dzienną kryjówkę.
— Myślałem, że koty umieją same trafić do domu — wymruczał Błazen.
W duchu przeklinał sam siebie. Łatwo mógł zanieść nieszczęsne stworzenie do domu Niani Ogg, oddalonego ledwie o parę ulic, niemal w cieniu zamku. Ale wpadł na pomysł, że dostarczy je do Magrat. To zrobi na niej wrażenie, uznał. Czarownice bardzo lubią koty. A potem będzie musiała zaprosić go na filiżankę herbaty czy czegoś innego…
Postawił nogę w kolejnej kałuży. Coś poruszyło się pod stopą. Błazen odskoczył na wielki grzyb.
— Posłuchaj, kocie — rzekł. — Musisz zejść ze mnie. Potem możesz poszukać drogi do domu, a ja pójdę za tobą. Koty dobrze widzą w ciemności i zawsze znajdują drogę — dodał z nadzieją.
Sięgnął nad głowę. Greebo zatopił pazury w jego ręku, co miało być przyjaznym ostrzeżeniem. Z zaskoczeniem odkrył, że przez kolczugę nie osiąga spodziewanego rezultatu.
— Dobry kotek. — Błazen postawił go na ziemi. — Idź, szukaj domu. Dowolnego domu.
Uśmiech Greeba niknął powoli, aż pozostał jedynie kot. Było to niemal równie niesamowite jak sytuacja odwrotna.
Greebo przeciągnął się i ziewnął, by ukryć zakłopotanie. Został nazwany „dobrym kotkiem” w samym środku swoich ulubionych terenów łowieckich. Mogło to poważnie zaszkodzić jego reputacji.
Zniknął w poszyciu.
Błazen wytrzeszczył oczy w ciemności. Zaświtało mu w głowie, że choć lubił lasy, jednak lubił je na odległość. Przyjemna była świadomość, że gdzieś są; niestety, lasy wyobraźni różnią się od lasów rzeczywistych, w których — na przykład — człowiek się zgubił. Rośnie w nich więcej potężnych dębów i mniej kolczastych krzaków. Ponadto przejawiają tendencję ukazywania się w świetle dnia, a drzewa nie mają groźnych twarzy i długich, ostrych gałęzi. Drzewa wyobraźni są dumnymi gigantami puszczy. Natomiast większość tutejszych drzew sprawiała wrażenie roślinnych gnomów, zwykłych podpórek dla huby i bluszczu.
Błazen przypominał sobie niejasno, że można wykryć, z której strony leży Oś, badając, która strona pni jest porośnięta mchem. Szybkie badanie pobliskich pni dowodziło, że wbrew klasycznym zasadom geografii, Oś leży wszędzie.
Greebo zniknął.
Błazen westchnął, zdjął osłonę z kolczugi i brzęcząc cicho ruszył na poszukiwanie jakiegoś wzniesienia. Wydało mu się to niezłym pomysłem. Ziemia, po której stąpał, wydawała się drżeć. Był pewien, że nie powinna tego robić.
* * *
Magrat unosiła się na miotle kilkaset stóp ponad obrotową granicą Lancre, spoglądając w dół na morze mgieł, skąd z rzadka sterczał czubek jakiegoś drzewa podobny do obrośniętej wodorostami skały w czasie przypływu. Wydęty księżyc sunął nad nią; pewnie znowu przybierał. Porządny wąski rogalik byłby lepszy. Bardziej odpowiedni.
Zadrżała. Zastanowiła się, gdzie jest teraz Babcia Weatherwax.
Miotła starej czarownicy była powszechnie znana i budziła lęk na niebie Lancre. Babcia dość późno poznała lot i po krótkim okresie nieufności polubiła go jak mucha gnijący rybi łeb. Problem jednak polegał na tym, że każdy lot Babcia pojmowała jako prostą linię łączącą punkty A i B; nie mogła pogodzić się z faktem, że inni użytkownicy powietrza też mają jakieś prawa; to proste zjawisko zmieniło trasy lotów migracyjnych na całym kontynencie. Przyspieszona ewolucja wśród miejscowego ptactwa stworzyła generację latającą na grzbiecie, by czujnie obserwować całe niebo.
Głęboka wiara Babci, że wszystko powinno schodzić jej z drogi, dotyczyła też innych czarownic, wysokich drzew, a czasem także gór.
Babcia zmusiła również żyjące pod górami krasnoludy, by z lęku o życie zwiększyły szybkość jej miotły. Wiele jajek zostało złożonych w powietrzu przez niczego nie podejrzewające ptaki, które nagle zauważyły pędzącą ku nim Babcię, spoglądającą groźnie znad kija miotły.
Читать дальше