— Daleko można zajść, kiedy tak dobrze zna się swoje prawa — pochwaliła go Babcia. — Ale teraz idź do domu.
Odwróciła się i spojrzała na bramę. Na warcie stało dwóch wyjątkowo czujnych strażników. Babcia podeszła bliżej i wbiła wzrok w jednego z nich.
— Jestem bezbronną handlarką jabłek — oznajmiła głosem, który bardziej by się nadawał do wypowiedzenia średniej wojny. — Pozwól mi przejść, skarbie.
Ostatnie słowo kryło w sobie ostrze.
— Nikomu nie wolno wchodzić do zamku — odparł strażnik.
— Rozkaz księcia.
Babcia wzruszyła ramionami. O ile pamiętała, gambit handlarki jabłek poskutkował tylko raz w całej historii czarodziejskiej sztuki. Ale był tradycyjnym otwarciem.
— Znam cię, Champecie Poldy — rzekła. — Pamiętam, że kładłam do grobu twojego dziadka, a ciebie przyjmowałam na świat.
— Obejrzała się na gapiów, zebranych kawałek dalej, potem na strażnika, którego twarz zmieniła się już w maskę grozy. Pochyliła się do niego. — Pokazałam ci pierwszą kryjówkę w tym padole łez, i na wszystkich bogów, jeśli teraz staniesz mi na drodze, pokażę ci twoją ostatnią.
Włócznia brzęknęła cicho, wypadając z zesztywniałych palców strażnika. Babcia poklepała go pocieszająco po ramieniu.
— Nie przejmuj się — powiedziała. — Masz, zjedz jabłko.
Zrobiła krok i druga włócznia zagrodziła jej drogę. Z zaciekawieniem podniosła głowę.
Drugi strażnik nie pochodził z Ramtopów. Ten miejski najemnik został tu ściągnięty, gdy zaszła potrzeba uzupełnienia przerzedzonych w ostatnich latach szeregów. Twarz pokrywała mu siatka blizn. Kilka z nich ułożyło się w coś, co miało przypominać wzgardliwy uśmieszek.
— Więc to jest magia czarownic, tak? — zapytał. — Słaba. Może wystraszyć tych wiejskich głupków, kobieto, ale mnie wcale nie przeraża.
— Myślę, że wiele trzeba, żeby przestraszyć takiego silnego chłopaka jak ty — powiedziała Babcia, sięgając do kapelusza.
— I nie próbuj mnie zagadywać. — Strażnik patrzył prosto przed siebie, kołysząc się lekko na piętach. — Stare baby dyrygujące ludźmi! Powinno się z tym skończyć.
— Jak sobie życzysz. — Babcia odsunęła włócznię.
— Posłuchaj! Mówiłem chyba… — zaczął strażnik, chwytając Babcię za ramię.
Jej dłoń przesunęła się szybko; patrzącym zdawało się niemal, że pozostała nieruchoma. Ale nagle strażnik trzymał się za rękę i jęczał.
Babcia wsunęła spinkę na miejsce i ruszyła biegiem.
* * *
— Zaczniemy od prezentacji narzędzi — oznajmiła z satysfakcją księżna.
— Już widziałam — odparła Niania Ogg. — Przynajmniej te, które zaczynają się na K, S, T i W.
— Zobaczymy, jak długo zdołasz utrzymać ten lekki ton rozmowy — warknęła księżna. — Rozpal ogień, Felmet.
— Rozpal ogień, Błaźnie — polecił książę.
Błazen ruszył powoli. Nie tego się spodziewał. Torturowanie ludzi nie mieściło się w jego planach. Zadawanie z zimną krwią bólu starszym paniom nie było jego sprawą. A już zadawanie bólu czarownicom, i to z krwią w dowolnej temperaturze, nie było sprawą nawet bliższych i dalszych krewnych.
— To mi się nie podoba — mruknął pod nosem.
— Świetnie — stwierdziła Niania Ogg, obdarzona doskonałym słuchem. — Zapamiętam, że ci się nie podobało.
— Co to ma znaczyć? — spytał ostro książę.
— Nic takiego — odparła Niania. — Długo to potrwa? Nie jadłam jeszcze śniadania.
Błazen zapalił zapałkę. W powietrzu koło niego nastąpiło leciuteńkie zawirowanie i płomyk zgasł. Zaklął i wziął następną. Tym razem drżącą dłonią doniósł ją aż do paleniska, nim także zapłonęła jaśniej i zgasła.
— Pospiesz się, człowieku! — krzyknęła księżna, rozkładając narzędzia.
— Jakoś nie chce się zapalić — wymruczał Błazen, kiedy płomyk następnej zapałki wyciągnął się w jasną smugę i zgasł.
Książę wyrwał mu z ręki pudełko i upierścienioną dłonią uderzył w twarz.
— Czy żaden mój rozkaz nie może być wypełniony?! — wrzasnął. — Kaleka na duchu! Słabeusz! Daj pudełko!
Błazen cofnął się. Ktoś, kogo nie widział, szeptał mu do ucha słowa, których nie mógł zrozumieć.
— Wyjdź — rozkazał książę. — Dopilnuj, żeby nam nikt nie przeszkadzał.
Błazen potknął się o stopień, odwrócił się i z ostatnim, badawczym spojrzeniem w stronę Niani, wyskoczył za drzwi. Podskakiwał jeszcze trochę, z przyzwyczajenia.
— Ogień nie jest niezbędny — oświadczyła księżna. — Po prostu pomaga. A teraz, kobieto, czy się przyznasz?
— Do czego? — zapytała Niania.
— Wszyscy wiedzą, do czego. Zdrada. Złowrogie czary. Udzielanie pomocy wrogom króla. Kradzież korony…
Ciche brzęknięcie kazało im się obejrzeć. Zakrwawiony sztylet spadł z ławy, jakby ktoś próbował go podnieść, ale brakło mu siły. Niania usłyszała, jak duch króla przeklina pod nosem.
— …i rozpowszechnianie fałszywych plotek — dokończyła księżna.
— …sól w moim jedzeniu — dodał książę, nerwowo zerkając na obandażowaną dłoń. Wciąż miał wrażenie, że w lochu przebywa ktoś czwarty.
— Jeśli się przyznasz — rzekła księżna — zostaniesz tylko spalona na stosie. I proszę, żadnych dowcipnych uwag.
— Jakie fałszywe plotki?
— Na temat przypadkowej śmierci króla Verence’a — wyszeptał chrapliwie Felmet.
Powietrze znowu zawirowało.
Niania siedziała z głową przechyloną w bok, jakby słuchała głosu, który tylko ona mogła usłyszeć. Ale książę też był pewien, że coś słyszy… Może nie głos, raczej odległy szum wiatru.
— Nie wiem o niczym fałszywym — powiedziała. — Wiem, że go zabiłeś, że wbiłeś mu sztylet w plecy. Działo się to na szczycie schodów. — Przerwała nasłuchując i zaraz dodała: — Tuż obok zbroi z piką. I powiedziałeś: Jeśli ma się stać, niechby przynajmniej stało się niezwłocznie” czy coś takiego. A potem wyrwałeś sztylet króla z pochwy u pasa… ten sam sztylet, który leży tutaj na podłodze… i…
— Kłamiesz! Nie było żadnych świadków! Sprawdziliśmy… Niczego nie mogli zobaczyć! Słyszałem coś w ciemności, ale nikogo nie było! Nie mogło być nikogo, widzącego cokolwiek! — krzyczał książę.
Żona spojrzała na niego groźnie.
— Siedź cicho, Leonalu. Myślę, że w tych czterech ścianach możemy zrezygnować z wymówek.
— Kto jej powiedział? Może ty?
— I uspokój się. Nikt jej nie powiedział. Na miłość bogów, przecież jest czarownicą. One potrafią wykryć takie rzeczy. Jasne spojrzenie czy coś…
— Jasnowidzenie — poprawiła ją Niania.
— Które wkrótce utracisz, moja dobra kobieto. Chyba że zdradzisz nam, kto jeszcze wie o tym. I pomożesz nam w kilku innych kwestiach — zagroziła ponuro księżna. — A uczynisz to, wierz mi. Jestem bardzo doświadczona w takich sprawach.
Niania rozejrzała się. W lochu robiło się tłoczno. Król Verence dyszał wręcz wściekłością i był niemal widzialny. Uparcie próbował pochwycić sztylet. Za nim jednak byli też inni: falujące, złamane sylwetki, nie tyle duchy, ile wspomnienia, bólem i grozą wtopione w materię murów.
— Mój własny sztylet! To dranie! Zabili mnie moim własnym sztyletem! — wołał duch króla Verence’a, unosząc widmowe ramiona i wzywając cały tamten świat, by był świadkiem jego ostatecznego poniżenia. — Dajcie mi siłę…
— Owszem — zgodziła się Niania. — Warto spróbować.
Читать дальше