Atak powietrzny, stwierdził nadrektor. Jest absolutnie konieczne, by zaatakować z powietrza.
— Nie możesz lecieć równo? — zapytał właśnie.
— Nie jest dwuosobowa, nadrektorze!
— Przecież nie mogę celować, człowieku, dopóki tak zygzakujesz po niebie!
Zaraźliwy duch Świętego Gaju, śmigający nad miastem niczym odcięta nagle stalowa cuma, raz jeszcze przeciął umysł nadrektora.
— Nie porzucamy naszych ludzi — oświadczył z mocą Ridcully.
— Małp, nadrektorze — poprawił go odruchowo kwestor.
* * *
Stwór kroczył w stronę Victora. Poruszał się chwiejnie, walcząc z szarpiącymi go siłami rzeczywistości. Migotał, starająć się zachować kształt, w jakim przedostał się do tego świata. W rezultacie obrazy Ginger pojawiały się na zmianę z przebłyskami czegoś, co wiło się i skręcało.
Stwór potrzebował magii.
Zauważył Victora z mieczem i — jeśli zdolny był do czegoś tak skomplikowanego, jak wiedza — wiedział, że jest zagrożony. Skręcił, by ruszyć na Ginger i magów…
…którzy buchnęli płomieniem.
* * *
Dziekan palił się wyjątkowo ładnym niebieskim kolorem. — Proszę się nie obawiać, panienko — odezwał się kierownik katedry z wnętrza swego płomienia. — To tylko iluzja. Nie jest prawdziwy.
— Mnie to mówicie? — parsknęła Ginger. — Do dzieła!
Magowie postąpili naprzód.
Ginger usłyszała za sobą kroki. To byli Dibblerowie.
— Dlaczego to coś boi się ognia? — spytał Soli, kiedy Stwór cofnął się przed magami. — Przecież to iluzja. Na pewno czuje, że nie wydziela ciepła.
Ginger pokręciła głową. Wyglądała jak ktoś, kto płynie na załamującej się fali histerii. Może dlatego że człowiek nieczęsto ogląda rozdeptujące miasto, gigantyczne wizerunki samego siebie.
— Użyło magii Świętego Gaju — powiedziała. — Nie może zatem naruszyć zasad Świętego Gaju. Nic nie czuje, nic nie słyszy. Jedynie widzi. To, co widzi, jest rzeczywiste. A ruchome obrazki boją się ognia.
Ogromna Ginger stanęła u stóp wieży.
— Wpadło w pułapkę — stwierdził Dibbler. — Mają to. Stwór mrugał oczami, patrząc na coraz bliższe płomienie. Odwrócił się. Wyciągnął w górę wolną rękę. I zaczął się wspinać na wieżę.
* * *
Victor zeskoczył z siodła i przestał się koncentrować. Koń zniknął.
Mimo ogarniającej go paniki, Victor znalazł w umyśle miejsce na niewielkie poczucie dumy. Gdyby tylko magowie oglądali migawki, dokładnie by wiedzieli, jak to robić.
Chodziło o krytyczną częstotliwość syntezy. Nawet rzeczywistość ją miała. Jeśli ktoś potrafił stworzyć coś, co trwało jedynie przez ułamek sekundy, to nie znaczy, że zawiódł. To znaczy, że powinien powtarzać to raz po raz.
Przebiegł bokiem wzdłuż podstawy wieży, patrząc na wspinającego się Stwora, i potknął się o coś metalowego. Była to pika bibliotekarza. Kawałek dalej leżał w kałuży koniec liny.
Przyglądał im się przez chwilę, po czym odciął piką kawałek liny, żeby zrobić z niej prymitywny pasek do broni; zarzucił ją na ramię.
Chwycił linę i szarpnął na próbę; potem…
Wyczuł nieprzyjemny brak oporu. Odskoczył do tyłu w chwili, gdy setki stóp wilgotnej liny plasnęło o chodnik.
Rozejrzał się rozpaczliwie, szukając innej drogi na wierzchołek.
* * *
Dibblerowie z otwartymi ustami obserwowali wspinaczkę Stwora. Nie poruszał się szybko; od czasu do czasu musiał wetknąć jęczącego bibliotekarza na jakiś poręczny gzyms, żeby poszukać kolejnego chwytu. Ale wciąż szedł wyżej.
— O tak. Tak. Tak — wzdychał Soli. — Co za obraz. Czysta kinematografia.
— Gigantyczna kobieta niosąca przerażoną małpę na wierzchołek wysokiego budynku — westchnął Dibbler. — I nawet nie musimy płacić honorarium.
— Tak — powiedział Soli.
— Tak… — mruknął Dibbler. W jego głosie zabrzmiała delikatna nuta niepewności.
Soli spojrzał tęsknie.
— Tak — powtórzył. — Hm…
— Wiem, co masz na myśli — stwierdził wolno Dibbler.
— To… No wiesz, jest świetne, ale… jak by tu… Nie mogę się pozbyć uczucia, że…
— Tak. Coś tu nie pasuje.
— Nie całkiem nie pasuje — tłumaczył Soli. — Nie do końca. Nie chodzi o pasowanie jako takie. Raczej czegoś brakuje…
Urwał, bezskutecznie szukając właściwych słów. Westchnął. Dibbler także westchnął. Nad ich głowami zahuczał grom.
I z nieba zanurkowała miotła, a na niej dwóch wrzeszczących magów.
* * *
Victor pchnął drzwi u podstawy Wieży Sztuk.
Wewnątrz panowała ciemność. Słyszał wodę ściekającą z wysokiego dachu.
Podobno Wieża była najstarszym budynkiem na świecie. Z pewnością sprawiała takie wrażenie. Od dawna nikt jej do niczego nie wykorzystywał; wewnętrzne stropy spróchniały i teraz pozostały już tylko schody.
Były spiralne, z wielkich płyt zamocowanych w ścianach. Niektórych brakowało. Nawet za dnia wspinaczka byłaby ryzykowna. Nocą — wykluczona.
Drzwi za nim otworzyły się z trzaskiem i do wieży wkroczyła Ginger, ciągnąc za sobą korbowego.
— No co? — spytała. — Spiesz się. Musisz ocalić tę biedną małpkę.
— Małpę — poprawił ją odruchowo Victor. — Człekokształtną.
— Wszystko jedno.
— Jest za ciemno…
— W migawkach nigdy nie jest za ciemno — odparła spokojnie Ginger. — Zastanów się.
Szturchnęła korbowego, który potwierdził szybko:
— Ma rację. W migawkach nigdy nie jest ciemno. To logiczne. Musi być dosyć światła, żeby przy nim widzieć ciemność. Victor spojrzał w mrok.
— Posłuchaj — zwrócił się do Ginger. — Gdybym… Gdyby coś się nie udało, powiedz magom o… no wiesz, o jaskini. Stwory spróbują się tamtędy przedrzeć.
— Nie wrócę tam! Zagrzmiało.
— Ruszaj! — krzyknęła pobladła Ginger. — Światła! Obrazkowe pudło! Akcja! I cała reszta!
Victor zacisnął zęby i ruszył biegiem. Światła wystarczało, by nadać ciemności kształt; przeskakiwał ze stopnia na stopień, a magia Świętego Gaju recytowała mu w głowie swoją litanię.
— Musi być dość światła — sapał — żeby widzieć ciemność. Zachwiał się.
— A w Świętym Gaju nigdy nie brakuje mi sił — dodał w nadziei, że nogi mu uwierzą.
Pokonał kolejne okrążenie.
— W Świętym Gaju zawsze zjawiam się w ostatniej chwili! — krzyknął.
Oparł się o mur, żeby złapać oddech.
— Zawsze w ostatniej chwili — wymamrotał. Znów ruszył w górę.
Płyty przesuwały mu się pod stopami jak sen, jak klatki ruchomego obrazka sunące przez pudło projektora.
Na pewno zdąży na ostatnią chwilę. Tysiące ludzi wie, że mu się uda.
Gdyby bohaterowie nie zjawiali się w ostatniej chwili, nic przecież nie miałoby sensu. W dodatku…
Pod jego opadającą stopą nie było płyty.
Druga stopa wyginała się już, by opuścić stopień.
Każdą drobinę energii włożył w jedno szarpiące ścięgna pchnięcie; poczuł, jak palce trafiają w brzeg następnej płyty, rzucił się w górę i skoczył jeszcze raz, gdyż miał do wyboru albo to, albo złamanie nogi.
— To szaleństwo.
Pędził dalej, wytężając wzrok, by wypatrzyć kolejne brakujące stopnie.
— Zawsze w ostatniej chwili — mruknął.
Może więc mógłby się zatrzymać i odpocząć? I tak przecież dotrze na ostatnią chwilę… To właśnie oznacza ostatnia chwila…
Nie. Trzeba grać uczciwie.
Читать дальше