— Dla mnie brzmi jak wszystkie inne krasnoludzkie piosenki — huknął troll.
* * *
Było już po drugiej, kiedy wrócili na miejsce kręcenia ruchomych obrazków. Korbowy zdjął tylną ścianę obrazkowego pudła i małą szufelką skrobał denko. Dibbler, z chustką narzuconą na twarz, spał na swoim płóciennym krześle. Za to Silverfish był całkiem przytomny.
— Gdzieście poszli?! — krzyknął.
— Byłem głodny — odpowiedział Victor.
— I zostaniesz już głodny, mój chłopcze, ponieważ… Dibbler uniósł róg chustki.
— Zacznijmy — powiedział.
— Nie możemy pozwolić, żeby grający dyktowali nam…
— Skończ migawkę, a dopiero potem ich wyrzuć.
— Słusznie. — Silverfish pogroził Victorowi palcem. — W tym mieście nigdy już nie będziesz pracował.
Jakoś przeżyli to popołudnie. Dibbler kazał sprowadzić konia i klął na korbowego, bo obrazkowego pudła wciąż nie dało się przesuwać — demony narzekały. W końcu ustawili konia przodem przed pudłem, a Victor podskakiwał w siodle. Jak stwierdził Dibbler, na ruchome obrazki to wystarczy.
Później Silverfish niechętnie wypłacił im po dwa dolary i zwolnił.
— Powie innym alchemikom — mruknęła zniechęcona Ginger. — Trzymają się razem jak posklejani.
— Zauważyłem, że dostajemy tylko po dwa dolary, a trolle po trzy — odparł Victor. — Dlaczego?
— Ponieważ nie ma tak wielu trolli, które chcą robić ruchome obrazki. Dobry korbowy może zarobić sześć, nawet siedem dolarów dziennie. — Spojrzała na niego gniewnie. — Radziłam tu sobie. Nic szczególnego, ale można było wytrzymać. Miałam dużo pracy. Ludzie twierdzili, że można na mnie polegać. Robiłam karierę…
— Nie można zrobić kariery w Świętym Gaju — stwierdził Victor. — To jak budować dom na bagnie. Nic tu nie jest prawdziwe.
— Podobało mi się! A ty wszystko popsułeś! Pewnie będę musiała wrócić do wioski, o której nawet nie słyszałeś! Do dojenia krów! Dziękuję ci bardzo! Ile razy spojrzę na krowi tyłek, pomyślę o tobie.
Wściekła, pomaszerowała w stronę miasta. Victor został sam z trollami. Po chwili Skallin chrząknął z zakłopotaniem.
— Masz się gdzie zatrzymać? — zapytał.
— Raczej nie — odparł niechętnie Victor.
— Nigdy nie ma dość miejsc, żeby się zatrzymać — stwierdził filozoficznie Morry.
— Prześpię się na plaży. W końcu jest dość ciepło. I naprawdę przyda mi się odpoczynek. Dobranoc.
Odszedł w stronę brzegu.
Słońce zachodziło, a wiatr od morza trochę ostudził upał. Wokół mrocznej bryły wzgórza zapalały się światła Świętego Gaju. Święty Gaj wypoczywał tylko po ciemku. Kiedy surowcem jest światło słońca, nie można go marnować.
Na plaży było całkiem przyjemnie. Nikt tu specjalnie nie zaglądał. Drewno wyrzucone przez fale, popękane i pokryte solą, nie nadawało się na budowę. Leżało długą białą linią wzdłuż linii przyboju.
Victor zebrał dość, żeby rozpalić ognisko. Potem położył się i patrzył na fale.
Ze szczytu pobliskiej wydmy, ukryty za kępką trawy, obserwował go uważnie Gaspode, Cudowny Pies.
* * *
Minęły dwie godziny od północy.
To coś schwytało ich teraz i sączyło się radośnie ze wzgórza, wlewało swój blask do świata…
Holy Wood śniło…
Śniło dla wszystkich.
W gorącej, dusznej ciemności drewnianej szopy Ginger Withel śniła o czerwonych dywanach i wiwatujących tłumach. I kracie. We śnie ciągle wracała do tej kraty w bruku, gdzie podmuch ciepłego powietrza unosił jej sukienkę…
W niewiele chłodniejszej ciemności minimalnie droższej szopy Silverfish, twórca ruchomych obrazków, śnił o wiwatujących tłumach i kimś wręczającym mu nagrodę za najlepszy ruchomy obrazek, jaki kiedykolwiek powstał. Była to solidna, duża statua.
Między wydmami Skallin i Morry drzemali niespokojnie, gdyż trolle są z natury stworzeniami nocnymi i spanie po ciemku naruszało instynkty dawnych epok. Śnili o górach.
Na plaży, pod gwiazdami, Victor śnił o stukocie kopyt, powiewającej pelerynie, pirackich statkach, walce na miecze, kandelabrach…
Na pobliskiej wydmie Gaspode, Cudowny Pies, spał z jednym okiem otwartym i śnił o wilkach.
Ale Gardło Sobie Podrzynam Dibbler nie śnił o niczym, ponieważ nie spał.
Pędził konno do Ankh-Morpork i chociaż wolał sprzedawać konie, niż ich dosiadać, nie miał wyjścia.
Burze, które tak starannie omijały Święty Gaj, nie przejmowały się Ankh-Morpork, więc deszcz lał z nieba strumieniami. Nie zakłócało to nocnego życia miasta — czyniło je tylko bardziej wilgotnym.
Nie istnieje coś, czego w Ankh-Morpork nie można kupić, nawet w środku nocy. Dibbler miał sporo do kupienia. Musiał zamówić plakaty. Potrzebował wielu rzeczy. Większość z nich wiązała się z pomysłami, które musiał wymyślić podczas długiej jazdy, a teraz musiał bardzo dokładnie wytłumaczyć innym. I to wytłumaczyć szybko.
Deszcz był już wodną kurtyną, kiedy Dibbler chwiejnie wkroczył w szarość przedświtu. Woda przelewała się w rynnach. Paskudne rzygacze z dachów rzygały wprawnie na przechodniów, chociaż — jako że była już piąta rano — tłumy trochę się przerzedziły.
Gardło głęboko wciągnął do płuc miejskie powietrze. Prawdziwe powietrze. Trzeba by daleko szukać, żeby znaleźć powietrze prawdziwsze niż w Ankh-Morpork. Oddychając nim, czuło się, że inni od tysięcy lat robili to samo.
Po raz pierwszy od wielu dni myślał klarownie. To w Świętym Gaju było dziwne: kiedy człowiek tam tkwił, wszystko wydawało się naturalne, jakby na tym właśnie polegało życie. Ale kiedy wyjechał i spojrzał za siebie, wszystko przypominało błyszczącą mydlaną bańkę. Całkiem jakby — przebywając w Świętym Gaju — było się całkiem inną osobą.
Co tam; Święty Gaj to Święty Gaj, Ankh to Ankh, a Ankh było solidne i odporne — zdaniem Gardła — na wszelkie świętogajowe cudowności.
Człapał przez kałuże i słuchał deszczu.
Po chwili zauważył — pierwszy raz w życiu — że deszcz ma rytm.
Zabawne. Można całe życie przeżyć w mieście, ale trzeba wyjechać i wrócić, żeby zauważyć, że deszcz kapiący z rynien ma własny rytm: DAMdi-dadam-dudam damdi-DADAM-DADAM…
Sierżant Colon i kapral Nobbes z Nocnej Straży przyjaźnie dzielili się skrętem pod bramą; robili to, z czym Nocna Straż radzi sobie najlepiej — pilnowali, żeby było im sucho i ciepło, i trzymali się jak najdalej od możliwych kłopotów.
Tylko oni byli świadkami, jak zwariowany przechodzień tupie po mokrej ulicy, kręci piruety w kałużach, łapie rynnę i trzymając się jej skręca za róg, po czym znika, wesoło stukając obcasami.
Sierżant Colon oddał koledze wilgotny niedopałek.
— Czy to był Gardło Dibbler? — upewnił się po chwili.
— Tak — potwierdził Nobby.
— Wyglądał na zadowolonego.
— Moim zdaniem stracił rozum. Co go napadło z taką deszczową piosenką?
* * *
Whumm… whumm…
Nadrektor, który uzupełniał swoją księgę hodowli smoków i rozkoszował się drinkiem przy kominku, podniósł głowę. …whumm… whumm… whumm…
— Na bogów! — mruknął i podszedł do wielkiego dzbana. Aparat kołysał się z boku na bok, jakby cały budynek dygotał. Nadrektor przyglądał się zafascynowany. …whumm… whummwhummwhummWHUMM. Dzban znieruchomiał i ucichł.
— Dziwne — stwierdził Silverfish. — Dziwne jak diabli.
Plib.
Po drugiej stronie pokoju rozpadła się jego karafka z brandy.
Читать дальше