Więc to jest Święty Gaj… Na srebrnym ekranie wyglądał całkiem inaczej. Victor miał wrażenie, że ruchome obrazki polegały na długim oczekiwaniu oraz — jeśli dobrze zrozumiał — na pomieszaniu czasów. Rzeczy zdarzały się przed rzeczami, które zdarzały się wcześniej. Potwory były tylko Morrym pomalowanym na zielono, z przyklejonymi skrzydłami. Nic prawdziwego, wszystko udawane.
Ale mimo to ekscytujące.
— Mam już tego naprawdę dosyć — odezwał się jakiś głos.
Victor podniósł głowę. Ścieżką zbliżała się dziewczyna. Twarz pod bladym makijażem miała zaczerwienioną z wysiłku, włosy w śmiesznych loczkach spadały jej na oczy; nosiła sukienkę, która — choć uszyta na jej rozmiar — została zaprojektowana dla kogoś o dziesięć lat młodszego i uwielbiającego koronkowe falbanki.
Była też całkiem atrakcyjna, choć fakt ten nie był oczywisty od pierwszego rzutu oka.
— A wiesz, co mówią, kiedy próbujesz się poskarżyć? — spytała. Właściwie nie zwracała się do Victora. Był tylko poręczną parą uszu.
— Nie mam pojęcia — odparł grzecznie Victor.
— Mówią: „Tam jest mnóstwo innych, czekających tylko na szansę w ruchomych obrazkach”. Tak mówią.
Oparła się o sękate drzewko i zaczęła wachlować słomkowym kapeluszem.
— W dodatku jest za gorąco — narzekała. — A teraz mam robić jakiś bzdurny jednoszpulowiec dla Silverfisha, który w ogóle się na niczym nie zna. Z jakimś dzieciakiem, który pewnie ma nieświeży oddech, siano we włosach i czoło, na którym można nakryć do stołu.
— I z trollami — podpowiedział uprzejmie Victor.
— O bogowie… Byle nie Morry i Galenit.
— Owszem. Tylko że Galenit teraz nazywa się Skallin.
— Myślałam, że ma być Flint.
— Skallin mu się spodobał.
Zza głazów dobiegło żałosne beczenie Silverfisha, który pytał całego świata, gdzie się wszyscy podziali akurat wtedy, kiedy są mu potrzebni. Dziewczyna przewróciła oczami.
— O bogowie… I dla czegoś takiego tracę obiad…
— Zawsze możesz zjeść z mojego czoła — zaproponował Victor, wstając.
Z satysfakcją czuł na karku jej zamyślony wzrok, kiedy wyjmował miecz z piasku i kilka razy machał na próbę, wkładając w ćwiczenie nieco więcej siły, niż to było konieczne.
— Jesteś tym chłopcem z ulicy, tak? — zapytała.
— Zgadza się. A ty jesteś dziewczyną, która chciała, żeby ją przekręcili. Widzę, że im się udało.
Przyjrzała mu się z zaciekawieniem.
— W jaki sposób tak szybko dostałeś pracę? Zwykle całymi tygodniami czeka się na swoją szansę.
— Szansę są tam, gdzie człowiek je znajduje. Zawsze to powtarzam.
— Ale jak…
Victor odszedł już z demonstracyjną nonszalancją. Pobiegła za nim, nadąsana.
— Ha! — zawołał sarkastycznie Silverfish. — Coś podobnego! Wszyscy na swoich miejscach… Bardzo dobrze. Zaczniemy od miejsca, gdzie on znajduje ją przywiązaną do pala. Ty — zwrócił się do Victora — masz ją odwiązać, pociągnąć za sobą, pokonać Balgroga, a ty… — wskazał palcem dziewczynę — ty masz iść za nim i wyglądać na tak… tak ocaloną, jak tylko potrafisz. Jasne?
— W tym jestem dobra — odpowiedziała zrezygnowana.
— Nie! Nie! Nie! — Dibbler złapał się oburącz za głowę. — Znowu to samo!
— Przecież tego pan chciał — przypomniał mu Silverfish. — Walki i ocalenia.
— Musi być coś jeszcze…
— Co na przykład?
— Och, sam nie wiem. Razmatazz. Umpff. Łubudubu.
— Dziwne odgłosy? Nie mamy dźwięku.
— Wszyscy robią migawki o ludziach, którzy biegają w kółko, walczą i przewracają się — stwierdził Dibbler. — Powinno być coś jeszcze. Oglądałem to, co tu produkujecie, i wszystkie ruchome obrazki wydały mi się takie same.
— Dla mnie też wszystkie kiełbaski wyglądają tak samo — odparł zjadliwie Silverfish.
— Bo powinny! Tego się od nich oczekuje.
— Ja też daję ludziom to, czego oczekują. Ludzie chcą zawsze więcej tego samego: walk, pościgów i takich rzeczy…
— Przepraszam, panie Silverfish — odezwał się korbowy, przekrzykując gniewne ćwierkanie demonów.
— Czego? — warknął Dibbler.
— Przepraszam, panie Dibbler, ale za kwadrans muszę je nakarmić.
Dibbler jęknął.
Victor w retrospekcji nie przypominał sobie dokładnie następnych minut. Tak to już bywa. Chwile, które odmieniają życie człowieka, to te, które nadchodzą niespodziewanie — jak moment śmierci.
Była jeszcze jedna stylizowana bitwa, tyle pamiętał, z Morrym uzbrojonym w coś, co powinno być straszliwym biczem, gdyby troll cały czas nie plątał sobie nim nóg. A kiedy przerażający Balgrog został pokonany i potwornie skrzywiony, jedną ręką przytrzymując skrzydła, wyszedł poza zasięg wzroku demonów z pudła, Victor odwrócił się i przeciął sznury wiążące dziewczynę do pala. Powinien teraz pociągnąć ją gwałtownie na prawo, kiedy…
…usłyszał szepty.
Nie było w nich słów, ale coś, co leży w samym sercu słów, co pomknęło od uszu wprost do rdzenia kręgowego, nie pamiętając, by po drodze zrobić przystanek w mózgu.
Spojrzał dziewczynie w oczy i zastanowił się, czy ona też słyszy.
Gdzieś w oddali brzmiały zwykłe słowa. Silverfish mówił: „No dalej, co się tak na nią gapisz”, korbowy tłumaczył: „Strasznie marudzą, kiedy spóźnia się obiad”, a Dibbler, głosem podobnym do świstu rzuconego noża — „Nie przerywaj kręcenia korbą”.
Mgła zasnuła obrzeża pola widzenia; we mgle pojawiły się kształty; zmieniały się i znikały, zanim zdążył je obejrzeć. Bezradny jak mucha w żywicy, panując nad własnym przeznaczeniem jak bańka mydlana w huraganie, pochylił się i pocałował dziewczynę.
Inne słowa zabrzmiały na tle dzwonienia w uszach.
— Co on wyprawia? Czyja mu kazałem robić coś takiego? Nikt mu nie kazał!
— …a potem muszę wyrzucić gnój i możecie mi wierzyć, to żadna…
— Kręć korbą! Kręć korbą! — wrzeszczał Dibbler.
— Czemu on tak wygląda?
— Niech to!
— Jeśli przestaniesz kręcić, nigdy już nie będziesz pracował w tym mieście!
— Słuchaj pan, należę do Gildii Korbowych…
— Nie przerywaj! Nie przerywaj!
Victor się ocknął. Szepty ucichły, zastąpione dalekim hukiem przyboju. Wrócił prawdziwy świat, gorący i wyraźny, ze słońcem przypiętym do nieba jak medal za bycie pięknym dniem.
Dziewczyna odetchnęła głęboko.
— Rany, strasznie mi przykro — mamrotał Victor, cofając się przed nią. — Sam nie wiem, co się stało… Dibbler aż podskakiwał.
— To jest to, to jest to! — krzyczał. — Kiedy będzie gotowy?
— Jak mówiłem, muszę nakarmić chochliki, wyczyścić klatki…
— Dobrze, dobrze. Będę miał czas, żeby wypisać kilka plakatów.
— Już je przygotowałem — oznajmił zimno Silverfish.
— Na pewno, oczywiście — mówił podniecony Dibbler. — I wypisałeś na nich coś w rodzaju „Być może macie ochotę obeyrzeć Dość Interesuyący Ruchomy Obrazek”!
— A co w tym złego? — zirytował się Silverfish. — O wiele lepsze od jakichś tam kiełbasek!
— Już ci mówiłem! Kiedy sprzedajesz kiełbaski, nie czekasz na ludzi, którzy chcą zjeść kiełbaskę! Idziesz i wywołujesz w nich głód! I dodajesz musztardę! To właśnie zrobił nasz chłopak.
Jedną ręką objął Silverfisha za ramiona, drugą machnął szerokim gestem.
— Wyobraź sobie — powiedział i zawahał się.
Dziwne myśli pojawiały mu się w mózgu szybciej, niż mógł je przemyśleć. W głowie mu się kręciło z podniecenia i niezwykłych możliwości.
Читать дальше