— Jak wiesz, Lu-Tze, mój wzrok nie jest już taki jak dawniej.
— Bo teraz… to wygląda trochę inaczej.
— Nic nie szkodzi, byle tylko w końcu sprawy jakoś się ułożyły — rzekł opat.
— Tak, panie — zgodził się mnich historii.
— Masz parę tygodni do kolejnego zadania. Może trochę wypoczniesz?
— Dzięki, panie. Pomyślałem, że wybiorę się do lasu i popatrzę na kilka padających drzew.
— Dobre ćwiczenie. Bardzo dobre ćwiczenie. Nigdy nie zapominasz o pracy, co?
Kiedy Lu-Tze odszedł, opat spojrzał na swego przeciwnika.
— Świetny pracownik — stwierdził. — Twój ruch.
Przeciwnik długo i w skupieniu wpatrywał się w szachownicę. Opat czekał, by się przekonać, jakież to tworzy chytre, długoterminowe strategie. Po chwili jego przeciwnik stuknął kościstym palcem w jedną z figur.
PRZYPOMNIJ MI JESZCZE RAZ, powiedział. JAK SIĘ PORUSZA TEN MAŁY W KSZTAŁCIE KONIA?
* * *
W końcu Brutha umarł — w zwykłych okolicznościach. Osiągnął wspaniały wiek, ale to przynajmniej w Kościele nie było niczym nadzwyczajnym. Jak mawiał, trzeba każdego dnia mieć coś do roboty.
Wstał o świcie i podszedł do okna. Lubił oglądać wschód słońca.
Jakoś nie odbudowali wrót Świątyni. Przede wszystkim nawet Urn nie umiał znaleźć sposobu, aby usunąć dziwacznie poskręcany stos metalu. W końcu więc postawili nad nimi stopnie. Po roku czy dwóch ludzie przyzwyczaili się; mówili, że to prawdopodobnie symbol. Nie czegoś konkretnego, ale jednak symbol. Bardzo symboliczny.
Słońce odbijało się za to od miedzianej kopuły nad biblioteką. Brutha zanotował w pamięci, żeby zapytać o postępy w budowie nowego skrzydła. Ostatnio ludzie zbyt często narzekali na tłok.
Przybywali zewsząd, żeby ją odwiedzić. Była to największa nie-magiczna biblioteka na Dysku. Zdawało się, że przeprowadziła się tutaj połowa filozofów z Efebu, a i Omnia dorobiła się już jednego czy dwóch własnych. Nawet kapłani zjawiali się w bibliotece, a to z powodu jej zbioru książek religijnych. Zgromadzono tam tysiąc dwieście osiemdziesiąt trzy książki religijne, a każda — zgodnie z głoszonymi przez siebie tezami — była też jedyną, jaką człowiek powinien przeczytać. Przyjemnie było popatrzeć na nie wszystkie razem. Jak mawiał Didactylos, nie można się nie śmiać.
Kiedy Brutha jadł śniadanie, subdiakon, którego zadanie polegało na odczytaniu planu dnia cenobiarchy i dopilnowaniu, żeby nie nosił bielizny na ubraniu, nieśmiało złożył mu gratulacje.
— Mmm? — zdziwił się Brutha. Owsianka kapnęła mu z łyżki.
— Sto lat — wyjaśnił subdiakon. — Odkąd wróciłeś z pustyni, panie.
— Naprawdę? Myślałem, że to dopiero, hm, pięćdziesiąt. Na pewno nie więcej niż sześćdziesiąt lat, mój chłopcze.
— Tego… Sto lat, panie. Sprawdziliśmy w księgach.
— Coś podobnego… Sto lat? Już sto lat? — Brutha bardzo ostrożnie odłożył łyżkę i spojrzał na gładką białą ścianę naprzeciwko. Subdiakon obejrzał się mimowolnie, by sprawdzić, co cenobiarcha tam widzi, ale nie dostrzegł niczego, tylko biel.
— Sto lat… — mruczał Brutha. — Hm… Wielki Boże, zapomniałem. — Roześmiał się. — Zapomniałem. Sto lat, tak? Ale tutaj i teraz… Subdiakon odwrócił się gwałtownie.
— Cenobiarcho!
Podszedł bliżej. Krew odpłynęła mu z twarzy.
— Panie?
Wybiegł z pokoju i ruszył po pomoc.
Ciało Bruthy osunęło się niemal z gracją i uderzyło czołem o blat. Miska przewróciła się, a owsianka pociekła na podłogę. Brutha wstał, nie oglądając się nawet na swe zwłoki.
— Ha… Nie spodziewałem się ciebie — rzekł.
Śmierć przestał opierać się o ścianę.
BYŁEŚ WIĘC SZCZĘŚLIWYM CZŁOWIEKIEM.
— Ale jest jeszcze tyle do zrobienia…
TAK. ZAWSZE JEST.
Brutha podążył za chudą figurą przez mur, gdzie — zamiast wygódki, która zajmowała to miejsce w normalnej przestrzeni — zobaczył…
…czarny piasek.
Światło było jaskrawe, krystaliczne, a czarne niebo usiane gwiazdami.
— Aha. Czyli naprawdę jest pustynia. Wszyscy tutaj trafiają? KTO WIE?
— A co czeka na końcu pustyni?
SAD.
Brutha zastanowił się.
— Na którym końcu?
Śmierć uśmiechnął się i odsunął na bok.
To, co Brutha wziął za kamień na piasku, okazało się zgarbioną postacią siedzącą na ziemi i obejmującą rękami kolana. Wyglądała jak sparaliżowana strachem.
Przyjrzał się uważnie.
— Vorbis? — powiedział. Zerknął na Śmierć.
— Przecież Vorbis zginął sto lat temu!
TAK. MUSIAŁ PRZEJŚĆ PRZEZ PUSTYNIĘ CAŁKIEM SAM. TYLKO ZE SOBĄ. GDYBY SIĘ OŚMIELIŁ.
— I siedzi tu przez sto lat?
MOŻE NIE. CZAS TUTAJ PŁYNIE INACZEJ. JEST BARDZIEJ… OSOBISTY.
— Aha. Chcesz powiedzieć, że sto lat może minąć jak kilka sekund?
STO LAT MOŻE MIJAĆ PRZEZ CAŁĄ WIECZNOŚĆ.
Czarne-na-czerni oczy spojrzały badawczo na Bruthę, który odruchowo, bez namysłu wyciągnął rękę… i zawahał się.
BYŁ MORDERCĄ, powiedział Śmierć. I TWORZYŁ MORDERCÓW. OPRAWCA. BEZ LITOŚCI. OKRUTNY. BEZDUSZNY. NIE ZNAJĄCY WSPÓŁCZUCIA.
— Tak. Wiem. Jest Vorbisem — odparł Brutha. Vorbis zmieniał ludzi. Czasami zmieniał ich w martwych ludzi. Ale zmieniał zawsze. W tym tkwił jego tryumf. Brutha westchnął ciężko.
— Ale ja jestem sobą — oświadczył.
Vorbis wstał niepewnie i ruszył za Brutha przez pustynię.
Śmierć przyglądał się, jak odchodzą.
Albo też — jeśli jesteście wyznawcami omnianizmu — bieguna.
Które miały uniwersalny rozmiar i śruby do dokręcania.
Albo byłby wzruszył. Gdyby tam był. Ale go nie było. Więc nie mógł wzruszać.
Potrzeba czterdziestu ludzi pewnie stojących na ziemi, żeby utrzymać jednego z gtową w chmurach.
Stówa są papierkiem lakmusowym duszy. Jeśli znajdziecie się we władzy kogoś, kto z zimną krwią używa stówa „Rozpocznijcie”, lepiej szybko wiedźcie gdzie indziej. Ale jeśli do tego mówi „Wejść”, nie traćcie czasu na pakowanie.
Pod warunkiem że nie jest nędzarzem, cudzoziemcem ani wykluczonym z wyborów z powodu bycia obląkanym, frywolnym albo kobietą.
Tzn. zanim mieszkańcy pozwolili kozom paść się wszędzie. Nic tak sprawnie nie tworzy pustyni jak kozy.
Zbyt skromnymi.
Jak wielu dawnych filozofów, Efebianie wierzyli, że myśli rodzą się w sercu, a mózg jest tylko organem chłodzącym krew.
Lud Fasty Benja nie znal słowa „wojna”, ponieważ nie mieli z kim walczyć, a życie i tak było ciężkie. Słowa P’Tang-P’Tanga dotarły więc do niego jako: „Pamiętasz, jak Pacha Mój uderzył swojego wuja dużym kamieniem? To podobnie, tylko bardziej źle”.