II. Nie zapomnę.
— Chodź ze mną.
Brutha podniósł ciało Vorbisa.
— Myślę — rzekł — że wylądują na plaży, po efebiańskiej stronie fortów. Nie spróbują na skalistym wybrzeżu i nie mogą na klifach. Tam wyjdę im na spotkanie. — Zerknął na Vorbisa. — Ktoś powinien.
— Nie chcesz chyba iść tam sam?
— Dziesięć tysięcy nie byłoby dosyć. Jeden może wystarczyć. Zszedł po stopniach. Urn i Symonia spoglądali za nim.
— On zginie — stwierdził Symonia. — Nie zostanie po nim nawet mokra plama na brzegu. — Obejrzał się na Oma. — Możesz go powstrzymać?
III. Możliwe, że nie zdołam tego uczynić.
Brutha dotarł już na środek placu.
— My w każdym razie go nie opuścimy — oświadczył Symonia.
IV. Dobrze.
Om przyglądał się, jak odchodzą. A potem został sam, jeśli nie liczyć tysięcy obserwujących go z obrzeży wielkiego placu. Chciałby wiedzieć, jak ma do nich przemówić. Właśnie do tego potrzebował takich jak Brutha. Dlatego wszyscy bogowie potrzebują takich jak Brutha.
— Przepraszam bardzo… Bóg spojrzał w dół.
V. Słucham.
— Tego… Pewnie-nie zdołam ci niczego sprzedać?
VI. Jak się nazywasz?
— Dhblah, boże.
VII. A tak. I jakie masz życzenie?
Kupiec przestępowal nerwowo z nogi na nogę.
— Czy nie mógłbyś ogłosić jakiegoś drobnego przykazania? Na przykład czegoś o jedzeniu jogurtu w środy? Zawsze słabo schodzi w środku tygodnia.
VIII. Stoisz przed swoim Bogiem, a szukasz okazji do zysku?
— Niby tak — przyznał Dhblah. — Ale moglibyśmy dojść do porozumienia. Kuj, póki żelazo gorące, jak mawiają inkwizytorzy. Cha, cha. Dwadzieścia procent? Co na to powiesz? Po odjęciu kosztów, naturalnie…
Wielki Bóg Om uśmiechnął się.
IX. Myślę, że byłby z ciebie mały prorok, Dhblah, powiedział.
— Właśnie. No właśnie. Niczego więcej mi nie trzeba. Staram się tylko jakoś przerobić na hummus koniec z końcem.
X. Żółwie należy zostawiać w Spokoju. Dhblah przechylił głowę.
— Nie brzmi najlepiej — stwierdził. — Chociaż… święte zwierzę… żółwiowe naszyjniki… Hm… Broszki, naturalnie. Szylkretowe…
XI. NIE!
— Przepraszam, przepraszam. Rozumiem, o co chodzi. Oczywiście. Posążki żółwi. Myślałem już o nich. Niezły kształt. Przy okazji, nie mógłbyś sprawić, żeby taki posążek kołysał się od czasu do czasu? Takie ruchome posążki to niezły interes. Posąg Ossory’ego porusza się w każdy Post Ossoryjski. Podobno dzięki niewielkiemu urządzeniu z tłokiem, które działa w podziemiach. Ale prorokowi wychodzi to na dobre.
XII. Bawisz mnie, maty proroku. Sprzedawaj swoje żółwie, jak najbardziej.
— Prawdę mówiąc — dodał Dhblah — naszkicowałem już parę projektów…
Om zniknął. Zagrzmiało krótko. Dhblah w zadumie studiował swoje rysunki.
— …ale chyba trzeba będzie usunąć z nich tego ludzika — mruknął do siebie.
* * *
Cień Vorbisa rozejrzał się dookoła. — Aha. Pustynia — powiedział.
Czarny piasek leżał w absolutnym bezruchu pod rozgwieżdżonym niebem. Wyglądał na zimny.
Vorbis nie planował jeszcze umierania. Właściwie… Nie bardzo sobie przypominał, jak umarł…
— Pustynia — powtórzył i tym razem w głosie pojawił się cień niepewności. A przecież za… życia nigdy i w żadnej sprawie nie odczuwał niepewności. Wrażenie było przerażające i obce. Czy tak się czują zwykli ludzie?
Wziął się w garść.
Śmierć był pod wrażeniem. Bardzo nieliczni potrafią po zgonie utrzymać formę dawnego myślenia.
Śmierć ze swej pracy nie czerpał przyjemności; była to emocja, którą uznał za trudną do opanowania. Istniała jednak satysfakcja…
— A zatem — rzekł Vorbis — pustynia. A na krańcu pustyni…? SAD.
— Tak, tak. Oczywiście.
Vorbis próbował się skupić. Nie potrafił. Czuł, jak odpływa od niego pewność. A przecież zawsze był pewien.
Zawahał się — jak człowiek, który otwiera drzwi do znanego pokoju i znajduje za nimi jedynie bezdenną otchłań. Wspomnienia wciąż tam były. Wyczuwał je. Miały właściwy kształt. Tyle że nie mógł sobie przypomnieć, czym są. Był jakiś głos… Przecież musiał być, prawda? Ale teraz pamiętał tylko dźwięk własnych myśli odbijających się we wnętrzu umysłu.
Teraz musi przekroczyć pustynię. Czego ma się obawiać?
Pustynia jest tym, w co wierzyłeś.
Vorbis zajrzał w głąb samego siebie.
I patrzył…
Opadł na kolana.
WIDZĘ, ŻE JESTEŚ ZAJĘTY, odezwał się Śmierć.
— Nie zostawiaj mnie! To taka pustka!
Śmierć spojrzał na nieskończoną pustynię. Pstryknął palcami i natychmiast podbiegł do niego wielki biały koń.
WIDZĘ STO TYSIĘCY LUDZI, oświadczył Śmierć.
— Gdzie? Gdzie?
TUTAJ, OBOK CIEBIE.
— Nie widzę ich!
Śmierć chwycił wodze.
A JEDNAK, rzekł. Koń ruszył truchtem.
— Nie rozumiem! — wrzasnął Vorbis.
Śmierć zatrzymał się.
SŁASZAŁEŚ MOŻE TAKIE POWIEDZENIE, rzekł, ŻE PIEKŁO TO INNI?
— Tak. Tak, oczywiście.
Śmierć skinął głową.
Z CZASEM, powiedział, PRZEKONASZ SIĘ, ŻE TO NIEPRAWDA.
* * *
Pierwsze łodzie zgrzytnęły o piasek, a żołnierze wyskoczyli do wody sięgającej im ramion.
Nikt nie wiedział dokładnie, kto dowodzi flotą. Kraje na wybrzeżu w większości nienawidziły się wzajemnie, nie w sensie osobistym, ale w oparciu o pewne zaszłości historyczne. Z drugiej strony jednak, czy konieczny był jakiś dowódca? Żaden z krajów, które wysłały swoje okręty, nie nienawidził innych bardziej niż Omni. Konieczne stało się, żeby przestała istnieć.
Generał Argavisti z Efebu był przekonany, że on jest wodzem. Choć bowiem nie dysponował większością okrętów, to mścił się za atak na Efeb. Jednak imperator Borvorius z Tsortu siebie uważał za wodza, gdyż Tsort wysłał na wyprawę więcej okrętów niż ktokolwiek inny. Natomiast admirał Rhamap Efan z Djelibeybi wiedział, że to on dowodzi, gdyż był osobą przekonaną, że zawsze wszystkim dowodzi.
Jedynym kapitanem, który nie uważał się za dowódcę floty, był Fasta Benj, rybak pochodzący z bardzo małego narodu nomadów zamieszkujących mokradła. O ich istnieniu pozostałe kraje nie miały najmniejszego pojęcia, ale jego trzcinowa łódka znalazła się na kursie floty i została zgarnięta. Ponieważ plemię Fasty Benja wierzyło, że na świecie żyje pięćdziesiąt jeden osób, oddawało cześć gigantycznej traszce, używało bardzo dziwnego języka, którego nikt inny nie rozumiał, oraz nigdy nie widziało żelaza ani ognia, kapitan przez większość czasu tylko uśmiechał się oszołomiony.
Najwyraźniej dotarli do brzegu zbudowanego nie z trzcin i błota, jak należy, ale z małych szorstkich ziarenek. Wyciągnął więc swoją trzcinową łódkę na ląd, usiadł, patrzył z zaciekawieniem i czekał, co zrobią teraz ludzie w czapkach z pióropuszami i błyszczących kamizelkach przypominających rybie łuski.
General Argavisti rozejrzał się po plaży.
— Musieli przecież zauważyć, że nadpływamy — rzekł. — Dlaczego więc pozwolili nam zdobyć przyczółek?
Rozpalone powietrze falowało nad wydmami. Pojawiła się ciemna plamka, która rosła i nabierała kształtu w blasku słońca.
Żołnierze wylewali się na brzeg.
Generał Argavisti osłonił oczy.
Читать дальше