Kto tak naprawdę wierzy jeszcze w boga gromu?
— AJ!
— Słuchaj no, przyjacielu, nie mam czasu na rozmowy z jakimś mięczakiem w prześcieradle. Gdzie są bogowie Efebu i Tsortu?
Io, trzymając się za nos, machnął drugą ręką w stronę środka holu.
— Ale nie musiałeś tego robić! — powiedział z wyrzutem.
Om ruszył przez salę.
W samym środku stało coś, co na pierwszy rzut oka przypominało okrągły stół. Trochę bliżej stawało się podobne do modelu świata Dysku, kompletnego, razem ze słoniami i wszystkim. A z całkiem bliska w jakiś nieokreślony sposób zaczynało wyglądać jak prawdziwy Dysk, widziany z daleka, ale przysunięty. Coś się na nim nie zgadzało z odległościami, budził wrażenie zwiniętych ciasno wielkich przestrzeni. Prawdziwego Dysku nie pokrywała jednak siatka lśniących linii zawieszonych tuż nad powierzchnią — a może całe mile nad powierzchnią?
Om nie widział tego jeszcze, ale wiedział, co ma przed sobą. Cząstka i fala, jednocześnie mapa i miejsce na mapie odwzorowane. Gdyby skupił wzrok na kopule na szczycie maleńkiej Cori Celesti, z pewnością zobaczyłby siebie stojącego nad jeszcze mniejszym modelem… i tak dalej, coraz głębiej, aż do punktu, w którym wszechświat zwija się niczym ogon amonitu, stworzenia żyjącego miliony lat temu, które nigdy nie wierzyło w żadnych bogów…
Bogowie stali dookoła i przypatrywali się uważnie.
Om odsunął na bok drobną boginię dostatku.
Kostki frunęły tuż nad światem; stało tam również mnóstwo glinianych figurek i leżały sztony. Żadna omnipotencja nie była potrzebna, żeby wiedzieć, co się tu dzieje.
— Uderzył bie w doz! Om obejrzał się.
— Nigdy nie zapominam twarzy, przyjacielu. Dlatego lepiej zabierz stąd swoją, dobrze? Póki jeszcze coś z niej zostało. Wrócił do gry.
— Przeprasza — odezwał się głos przy jego pasie. Stała tam bardzo duża traszka.
— Tak?
— Ty nie powinna tak robić tutaj. Nie Porażać. Nie tutaj. Taka zasady. Ty chce walka, ty każe twoja ludzie walczyć z jego ludzie.
— Kim jesteś?
— P’tang-P’tang, ja.
— Jesteś bogiem?
— Absolutna.
— Tak? A ilu masz wyznawców?
— Pięćdziesiąt jeden.
Traszka spojrzała na Oma pytająco i dodała:
— Czy to mnóstwo? Nie umieć liczyć.
Wskazała dość prymitywnie ulepioną figurkę na brzegu w Omni.
— Ale mam stawka — oświadczyła. Om przyjrzał się małej postaci rybaka.
— Jeśli on zginie, będziesz mieć pięćdziesięciu wyznawców — zauważył.
— To więcej czy mniej niż pięćdziesiąt jeden?
— Dużo mniej.
— Absolutna?
— Tak.
— Nikt nie powiedziała.
Kilkadziesiąt bóstw obserwowało wydarzenia na plaży. Om niejasno przypominał sobie efebiańskie posągi. Była tam bogini ze źle wyrzeźbioną sową… Tak.
Potarł czoło. Nie było to boskie myślenie. Kiedy się jest tu, na górze, wszystko wydaje się prostsze. To tylko gra. Zapomina się, że na dole to wcale nie zabawa. Giną ludzie. Kończyny bywają obrąbywane. Jesteśmy tutaj niczym orły, pomyślał. Czasami pokazujemy żółwiowi, jak się lata.
A potem go wypuszczamy.
— Tam, na dole, ludzie będą umierać — oświadczył boskiemu światu jako całości.
Tsortiański bóg słońca nawet się nie obejrzał.
— Po to przecież są — stwierdził. W ręku trzymał kubek z kośćmi, wyglądający całkiem jak ludzka czaszka z rubinami w oczodołach.
— A tak — mruknął Om. — Na chwilę o tym zapomniałem. — Spojrzał na czaszkę, po czym zwrócił się do drobnej bogini dostatku. — Co to takiego, skarbie? Róg obfitości? Mogę obejrzeć? Dzięki.
Wyrzucił z rogu trochę owoców. Potem szturchnął boga traszkę.
— Na twoim miejscu, przyjacielu, poszukałbym czegoś długiego i ciężkiego.
— Czy jeden to mniej niż pięćdziesiąt jeden?
— Tyle samo — odparł stanowczo Om. Zmierzył wzrokiem głowę tsortiańskiego boga.
— Ale ty ma tysiące — zauważył bóg traszka. — Ty walczy o tysiące. Om podrapał się w głowę. Za dużo czasu tam spędziłem, uznał. Nie mogę przestać myśleć na poziomie gruntu.
— Uważam — rzekł — że jeśli chcesz mieć tysiące, musisz walczyć o jednego.
Stuknął w ramię boga słońca.
— Hej, słoneczko!
A kiedy bóg się odwrócił, Om rozbił mu na głowie róg obfitości.
* * *
Nie był to zwykły grom. Jąkał się niczym zawstydzone supernowe. Potężne, rwące strugi dźwięku szarpały niebiosa. Piach strzelał fontannami w górę i wirował nad ciałami żołnierzy leżącymi twarzami w dół na plaży. Błyskawica ukłuła ziemię, iskry przeskakiwały między ostrzami włóczni a klingami mieczy.
Symonia wytrzeszczył oczy w huczącej ciemności.
— Co to jest, do wszystkich piekieł? — zapytał leżącego obok człowieka.
Był to Argavisti. Spojrzeli na siebie nawzajem.
Znowu grom zagrzechotał na niebie. Bałwany wspinały się jeden na drugi i uderzały w okręty. Kadłub z przerażającą gracją zbliżał się do kadłuba, dodając do basowej melodii gromu kontrapunkty pękającego drewna.
Złamany maszt runął na piasek obok głowy Symonii.
— Zginiemy, jeśli zostaniemy tutaj — stwierdził sierżant. — Chodźmy.
Zataczali się wśród kłębów wodnego pyłu i piasku, między grupkami skulonych, modlących się żołnierzy. Wreszcie trafili na coś twardego, na wpół przysypanego.
Wczołgali się do oazy spokoju pod Żółwiem.
Inni już wcześniej wpadli na ten pomysł. Mroczne postacie siedziały albo leżały w ciemności. Przygnębiony Urn usiadł na swojej skrzynce z narzędziami. Pachniało wypatroszoną rybą.
— Bogowie się gniewają — stwierdził Borvorius.
— Są wściekli — dodał Argavisti.
— Ja też nie jestem w najlepszym nastroju — oświadczył Symonia. — Bogowie? Ha!
— Nie jest to najlepsza pora na bezbożność — zauważył Rhamap.
— Efan.
Na zewnątrz zaczął padać deszcz winogron.
— Nie wyobrażam sobie lepszej — odparł Symonia. Odłamek rogu obfitości odbił się od pancerza Żółwia, który zakołysał się na kolczastych kołach.
— Ale dlaczego się na nas rozgniewali? — nie rozumiał Argavisti.
— Robimy przecież to, czego chcą.
Borvorius spróbował się uśmiechnąć.
— Jak to bogowie — mruknął. — Z nimi źle, bez nich jeszcze gorzej.
Ktoś — tsortiański żołnierz — szturchnął Symonię i podał mu wilgotnego papierosa. Wbrew sobie, sierżant zaciągnął się mocno.
— Niezły tytoń — pochwalił. — To, co rośnie u nas, przypomina raczej wielbłądzi nawóz.
Przekazał papierosa przygarbionemu sąsiadowi z drugiej strony.
DZIĘKUJĘ.
Borvorius wydobył skądś manierkę.
— Pójdziesz do piekła, jeśli dodasz sobie ducha? — zapytał.
— Na to wygląda — odparł z roztargnieniem Symonia. — Tylko Om może… — Zobaczył manierkę. — Aha, chodzi o alkohol? Prawdopodobnie tak. Ale kto by się przejmował? Przez tłum kapłanów i tak nie przedostanę się do ogni. Dzięki.
— Podaj dalej.
DZIĘKUJĘ.
Żółw zakołysał się od uderzenia pioruna.
— G’ny’himbe bo?
Wszyscy spojrzeli na kawałki surowej ryby i zachęcający uśmiech Fasty Benja.
— Mogę wygarnąć trochę węgli z paleniska — oświadczył po chwili Urn.
Ktoś klepnął Symonię po ramieniu, wywołując dziwne uczucie mrowienia.
BARDZO DZIĘKUJĘ. MUSZĘ JUŻ IŚĆ.
Sierżant zdał sobie sprawę z nagłego podmuchu powietrza, gwałtownego oddechu wszechświata. Obejrzał się i zdążył jeszcze zobaczyć, jak fala unosi okręt i ciska nim o wydmy.
Читать дальше