Daleki krzyk zabarwił wycie wichury.
Żołnierze patrzyli nieruchomo.
— Tam byli ludzie — szepnął Argavisti. Symonia rzucił manierkę.
— Idziemy — rzekł.
I kiedy wśród huraganu odciągali połamane deski, gdy Urn stosował wszystko, co wiedział o dźwigniach, kiedy używali hełmów jak łopat, by podkopać się pod wrak, nikt nie pytał, kogo naprawdę ratują ani jaki nosi mundur.
Mgła kłębiła się na wietrze, gorąca i strzelająca iskrami, a morze wciąż atakowało.
Symonia podniósł fragment masztu i nagle poczuł, że ciężar się zmniejsza — ktoś chwycił za drugi koniec. Podniósł głowę i spojrzał w oczy Bruthy.
— Nic nie mów — powiedział Brutha.
— Bogowie nam to robią?
— Nic nie mów!
— Muszę wiedzieć!
— To chyba lepiej, niż gdybyśmy sami to sobie robili, prawda?
— Tam są ludzie, którzy nie zdążyli zejść ze statków!
— Nikt nigdy nie twierdził, że to będzie przyjemne. Symonia odciągnął jakieś deski. Pod nimi leżał człowiek. Zbroję i mundur miał tak zabrudzone, że aż nierozpoznawalne, ale żył.
— Posłuchaj — rzekł Symonia. Wiatr szarpał jego płaszczem. — Nie poddam się! Nie wygrałeś! Nie robię tego dla żadnych bogów, nieważne, czy istnieją, czy nie! Robię to dla ludzi. I przestań się tak uśmiechać!
Dwie kostki upadły na piasek. Jarzyły się przez chwilę i strzelały iskrami, a potem wyparowały.
Morze się uspokoiło. Poszarpane kłęby mgły rozwiały się w nicość. Powietrze wciąż było przymglone, ale przynajmniej znów widzieli słońce, choć tylko jako jaśniejszy obszar na kopule nieba.
Raz jeszcze pojawiło się wrażenie, że wszechświat nabiera tchu.
Nagle zjawili się bogowie, przejrzyści, migoczący, trochę rozmyci. Słońce pobłyskiwało na sugestii złocistych loków, lir i skrzydeł.
Kiedy przemówili, mówili chórem; niektóre glosy wyprzedzały inne albo się spóźniały, jak zwykle gdy spora grupa próbuje wiernie powtórzyć to, co kazano im powiedzieć.
Om stal wśród nich, zaraz za tsortiańskim bogiem gromu, z wyrazem zamyślenia na twarzy. Dało się zauważyć — a może tylko Brutha to dostrzegł — że prawa ręka boga gromu znika za plecami w taki sposób, jak gdyby ktoś — gdyby można sobie wyobrazić coś takiego — wykręcał mu ją do granicy bólu.
To, co mówili bogowie, każdy z walczących słyszał w swoim ojczystym języku i zgodnie z własnym rozumieniem. W sumie jednak wszystko sprowadzało się do:
I. To nie jest Gra.
II. Tutaj i Teraz — Żyjecie.
* * *
A potem było już po wszystkim.
* * *
— Będzie z pana doskonały biskup — zapewnił Brutha.
— Ja? — zdziwił się Didactylos. — Przecież jestem filozofem!
— To dobrze. Najwyższy czas, żeby i u nas jakiś się pojawił.
— I Efebianinem!
— To dobrze. Wymyśli pan lepsze sposoby rządzenia krajem. Kapłani nie powinni się tym zajmować. Ani żołnierze.
— Dziękuję — mruknął Symonia.
Siedzieli w ogrodzie cenobiarchy. Wysoko nad ich głowami krążył orzeł wypatrujący czegokolwiek, co nie jest żółwiem.
— Podoba mi się idea demokracji — stwierdził Brutha. — Trzeba mieć kogoś, komu nikt nie ufa. Dzięki temu wszyscy są zadowoleni. Proszę o tym pomyśleć. Symonia…
— Tak?
— Mianuję cię przywódcą Kwizycji.
— Co?!
— Chcę, żebyś z nią skończył. I chcę, żebyś to zrobił w sposób dla nich możliwie ciężki.
— Mam zabić wszystkich inkwizytorów? Zgoda!
— Nie. To by był łatwy sposób. Chcę jak najmniej śmierci. Ci, którzy to lubili, może. Ale tylko ci. Zaraz… gdzie jest Urn?
Ruchomy Żółw wciąż stał na plaży, z kołami zasypanymi piaskiem naniesionym przez sztorm. Urn był zbyt zakłopotany, żeby próbować go odkopać.
— Ostatnio, kiedy go widziałem, majstrował przy mechanizmie wrót — poinformował Didactylos. — Jest najszczęśliwszy, kiedy przy czymś majstruje.
— Owszem. Musimy mu znaleźć jakieś zajęcie. Irygacja. Architektura. Takie rzeczy.
— A co ty będziesz robił? — zainteresował się Symonia.
— Muszę skopiować bibliotekę — odparł Brutha.
— Przecież nie umiesz czytać ani pisać — przypomniał mu Didactylos.
— Ale umiem patrzeć i rysować. Dwie kopie. Jedna zostanie tutaj.
— Będzie mnóstwo miejsca, kiedy spalimy Septateuch — uznał Symonia.
— Niczego nie będziemy palić. Nie można robić wszystkiego od razu — rzeki Brutha.
Spojrzał w kierunku migotliwej wstęgi pustyni. Zabawne… Nigdy w życiu nie był tak szczęśliwy jak na pustyni.
— A potem… — zaczął.
— Tak?
Brutha opuścił wzrok ku polom uprawnym i wioskom wokół Cytadeli.
— A potem weźmiemy się do pracy — powiedział. — I tak każdego dnia.
* * *
Fasta Benj wiosłował do domu. Myślał intensywnie. Ostatnie kilka dni było bardzo udane. Spotkał wielu nowych ludzi i sprzedał sporo ryb. P’Tang-P’Tang ze swymi pomniejszymi sługami przemówił do niego osobiście i kazał obiecać, że nie będzie prowadził wojen z jakimś miejscem, o którym nigdy nie słyszał. Fasta się zgodził [10] Lud Fasty Benja nie znal słowa „wojna”, ponieważ nie mieli z kim walczyć, a życie i tak było ciężkie. Słowa P’Tang-P’Tanga dotarły więc do niego jako: „Pamiętasz, jak Pacha Mój uderzył swojego wuja dużym kamieniem? To podobnie, tylko bardziej źle”.
.
Niektórzy z tych nowych ludzi pokazali mu zadziwiający sposób robienia błyskawic. Trzeba było uderzyć o kamień tym kawałkiem czegoś twardego, a małe błyskawice spadały na to coś suchego, co stawało się czerwone i gorące jak słońce. Kiedy dołożyło się drewna, robiło się większe, a kiedy położyło się na tym rybę, robiła się cala czarna. Ale jeśli człowiek był szybki, nie robiła się czarna, tylko brązowa i smakowała lepiej niż wszystko, co Fasta Benj jadł w życiu — to zresztą nie było takie trudne.
Dostał też kilka noży nie z kamienia i materiał wcale nie z trzciny, i ogólnie rzecz biorąc przyszłość Fasty Benja i jego ludu rysowała się w jasnych kolorach.
Nie był wprawdzie pewien, dlaczego dużo ludzi chciało uderzyć kamieniem wujka Pachy Moja, ale stanowczo przyspieszało to rozwój techniki.
* * *
Nikt, nawet Brutha, nie zauważył, że Lu-Tze zniknął z Cytadeli. Nie być zauważanym, ani jako obecny, ani nieobecny, to część zawodowych umiejętności mnichów historii. W rzeczywistości Lu-Tze spakował swoją miotłę i góry bonsai, po czym sekretnymi tunelami i niezwykłymi sposobami dotarł do ukrytej doliny w centralnych łańcuchach Ramtopów, gdzie czekał na niego opat. Opat grał w szachy w długiej galerii, skąd roztaczał się widok na dolinę. Fontanny chlupotały w ogrodach, a jaskółki wlatywały i wylatywały przez okna.
— Wszystko poszło dobrze? — zapytał opat, nie podnosząc głowy.
— Bardzo dobrze, panie — zapewnił Lu-Tze. — Chociaż musiałem trochę popchnąć sprawy.
— Wolałbym, żebyś tego nie robił. — Opat obracał w palcach pionek. — Pewnego dnia przekroczysz granicę.
— To przez tę historię, jaką dziś dostajemy — wyjaśnił Lu-Tze. — Lichy materiał. Bez przerwy muszę ją łatać…
— Tak, tak…
— Za dawnych czasów historia była o wiele lepsza.
— Rzeczy zawsze kiedyś były lepsze, niż są teraz. Taka jest natura rzeczy.
— Tak, panie. Panie…
Opat podniósł głowę, odrobinę zniecierpliwiony.
— Tego… Pamiętasz, księgi mówią, że Brutha zginął i nastąpiło stulecie straszliwych wojen.
Читать дальше