— Co teraz? — spytała Angua. — Możemy już poszukać Cheri i wynieść się stąd?
— Powinniśmy mu pomóc — stwierdził Marchewa, gdy golemy znów zwarły się z trzaskiem.
— Jak? Jeśli to… jeśli on nie zdoła tego powstrzymać, czemu myślisz, że nam się uda? Chodź!
Marchewa strząsnął jej rękę.
Dorfl wygrzebał się z odłamków cegieł i znowu zaszarżował. Golemy zwarły się, próbując uchwycić przeciwnika. Przez moment stały nieruchomo, splecione w uścisku, aż nagle Dorfl podniósł rękę, trzymając coś białego. Odepchnął się od króla i jego własną nogą wymierzył cios w głowę.
Biały golem okręcił się, Dorfl uderzył drugą ręką, ale tamten ją pochwycił, obrócił się z przedziwną gracją, powalił Dorfla na ziemię, przetoczył się i kopnął. Dorfl poturlał się po podłodze. Rozłożył ramiona, by się zatrzymać, i stopami z rozpędem walnął o ścianę.
Król chwycił swoją nogę, balansował przez chwilę i połączył się w całość. Po czym jego czerwone spojrzenie omiotło halę i błysnęło wściekle, gdy natrafiło na Marchewę.
— Musi stąd być jakieś inne wyjście — stwierdziła Angua. — Carry się wydostał.
Król ruszył ku nim, lecz musiał się zmierzyć z nieprzewidzianym problemem: założył sobie nogę tyłem do przodu. Kulejąc biegał w kółko, ale jakimś sposobem kolejne kółka były coraz bliżej nich.
— Nie możemy tak Dorfla zostawić — oświadczył Marchewa.
Wyciągnął z kadzi mieszalniczej długi metalowy pręt i ostrożnie zsunął się na podłogę. Król zbliżał się, kołysząc całym ciałem. Marchewa odskoczył w tył, przytrzymał się podstawy kadzi i uderzył z rozmachem.
Golem uniósł rękę, pochwycił pręt w powietrzu i odrzucił. Wzniósł obie ręce i spróbował ruszyć z miejsca.
Nie mógł. Spojrzał w dół.
— Thsss — powiedziało to, co pozostało z Dorfla, ściskając go za kostkę.
Król pochylił się, zamachnął i kantem dłoni spokojnie odciął czubek głowy przeciwnika. Wyjął chem i zmiął go w ręku.
Blask w oczach Dorfla zgasł.
Angua wpadła na Marchewę z taką siłą, że omal się nie przewrócił. Objęła go ramionami i zaczęła ciągnąć za sobą.
— Teraz Dorfl jest martwy, zupełnie martwy! — zawołał.
— To straszne, owszem — zgodziła się. — Albo byłoby straszne, gdyby Dorfl był żywy. Marchewa, one są… maszynami. Patrz, zdążymy dobiec do drzwi…
Marchewa wyrwał się z jej uścisku.
— Zostało popełnione morderstwo — oznajmił. — A my jesteśmy strażnikami. Nie możemy tylko patrzeć. To coś go zabiło!
— To coś jest rzeczą i on też jest rzeczą.
— Komendant Vimes powiedział, że ktoś musi przemówić w imieniu tych, którzy nie mają głosu.
On naprawdę w to wierzy, pomyślała Angua. Vimes włożył słowa do jego głowy…
— Zajmij go czymś! — krzyknął Marchewa i ruszył biegiem.
— Jak? Zorganizować konkurs piosenki?
— Mam plan!
— No świetnie…
Vimes spojrzał na wejście do fabryki świec. Niewyraźnie widział dwie pochodnie płonące po obu stronach tarczy.
— Popatrz tylko — powiedział. — Farba jeszcze nie wyschła, a już wszystkim w oczy świeci!
— Co to jest, sir? — zapytał Detrytus.
— Ten jego przeklęty herb!
Detrytus spojrzał wyżej.
— Czemu tam jest zapalona ryba na czubku?
— W heraldyce to się nazywa poisson — wyjaśnił z goryczą Vimes. — I to niby ma być lampa.
— Lampa zrobiona z poisson — stwierdził Detrytus. — Coś w tym jest.
— Przynajmniej dewizę mają w przyzwoitym języku — dodał sierżant Colon. — A nie w tym staromodnym bełkocie, co go nikt nie rozumie. „I oto sztuka wydała świecę”. To jest, sierżancie Detrytus, żart językowy albo inaczej gra słów. Bo sztukę uprawiają artyści, a on ma na imię Arthur, rozumiecie.
Vimes stał między dwoma sierżantami i czuł, że w jego głowie otwiera się nagle czarna otchłań. Ryba — poisson. A poison…
— Niech to demon! — krzyknął. — Demon, demon, demon! Pokazał mi to! „Tępy łazęga Vimes, i tak nie zauważy”. O tak! I miał rację!
— Nie warto tak ostro — pocieszył go Colon. — Znaczy, trzeba przecież wiedzieć, że pan Carry ma na imię Arthur…
— Zamknij się, Fred — burknął Vimes.
— Już się zamykam, sir!
— Co za bezczelność… Kto to?
Jakaś postać wybiegła z budynku, rozejrzała się pospiesznie i pomknęła ulicą.
— To Carry! — zawołał Vimes.
Nie krzyknął nawet „Za nim!”, ale błyskawicznie ze startu zatrzymanego ruszył pełnym biegiem. Uciekinier omijał kręcące się tu i tam zabłąkane owce i świnie, i ogólnie utrzymywał niezłe tempo, ale Vimesa gnała wściekłość. Dzieliło ich kilka łokci, kiedy Carry odskoczył w zaułek.
Vimes zahamował i chwycił się muru. Zauważył kształt kuszy, a człowiek szybko uczył się w straży — jeśli miał szansę zdążyć się nauczyć — że bardzo niemądrze jest wbiegać za kimś uzbrojonym w kuszę do ciemnego zaułka, kiedy sylwetka goniącego jest wyraźnie widoczna przy dowolnym oświetleniu.
— Wiem, że to ty, Carry! — zawołał.
— Mam kuszę!
— Ale możesz z niej strzelić tylko raz!
— Chcę zeznawać jako świadek koronny!
— Próbuj dalej!
Carry zniżył głos.
— Powiedzieli, że mogę kazać to robić temu przeklętemu golemowi. Nie sądziłem, że ktoś dozna krzywdy.
— Jasne, jasne — odparł Vimes. — A zatrute świece robiłeś pewnie dlatego, że ładniej się palą.
— Wie pan, o co mi chodzi! Powiedzieli, że nic mi nie grozi i…
— Kim są ci „oni”?
— Powiedzieli, że nikt tego nie wykryje.
— Doprawdy?
— Proszę posłuchać, powiedzieli jeszcze, że…
Głos ucichł na chwilę, a potem przybrał ten przymilny ton, jakiego używają osobnicy tępi, kiedy myślą, że są sprytni.
— Jeśli wszystko wam powiem, wypuścicie mnie, prawda?
Obaj sierżanci dogonili komendanta. Vimes przyciągnął Detrytusa do siebie, chociaż w rezultacie okazało się, że przyciąga siebie do Detrytusa.
— Idź za róg i dopilnuj, żeby nie uciekł drugim końcem tej uliczki — szepnął.
Troll skinął głową.
— Co chciałby mi pan powiedzieć, panie Carry? — zwrócił się Vimes do mroku w zaułku.
— Dobiliśmy targu?
— Czego?
— Targu.
— Nie, do wszystkich demonów, nie dobiliśmy targu, panie Carry! Nie jestem handlarzem! Ale coś panu powiem, panie Carry. Oni pana zdradzili.
Przez chwilę trwała cisza, a potem z ciemności zabrzmiało jakby westchnienie.
Za plecami Vimesa sierżant Colon tupał nogami, żeby się rozgrzać.
— Nie może pan tam siedzieć przez całą noc, panie Carry — powiedział Vimes.
Znów zabrzmiał dźwięk, tym razem jakby uderzenia o skórę. Vimes spojrzał w górę na kłęby mgły.
— Coś tam jest nie w porządku! Idziemy!
Wbiegł do zaułka. Colon ruszył za nim, zgodnie z zasadą, że można bezpiecznie wbiec do zaułka mieszczącego w sobie uzbrojonego przeciwnika, pod warunkiem że biegnie się za plecami kogoś innego.
Jakiś kształt wyrósł nagle przed nimi.
— Detrytus?
— To ja, sir.
— Gdzie on zniknął? Przecież nie ma tu żadnych drzwi.
Jego oczy z wolna przyzwyczaiły się do mroku. Zauważył skuloną sylwetkę pod murem, a stopą zaczepił o kuszę.
— Panie Carry?
Przyklęknął i zapalił zapałkę.
— Paskudnie — stwierdził Colon. — Ktoś mu skręcił kark.
Читать дальше