— Tak właśnie pomyślałem, sir — zapewnił szybko Colon. — To podejrznia nasze potwierdzenia i muszę to jak najszybciej dostarczyć komendantowi, nie zważając na…
— Dlaczego ten gnom tłucze głową byka, Fred?
— To Ciut Szalony Artur, sir. Jesteśmy mu winni dolara. Udzielił mi… niejakiej pomocy, sir.
Roger opadł już na kolana, oszołomiony i ogłuszony. Nie dlatego że Ciut Szalony Artur mógłby mu wymierzyć morderczy cios, ale dlatego że nie przerywał. Po jakimś czasie hałas i stukanie zaczynało działać na nerwy.
— Powinniśmy mu pomóc? — spytał Vimes.
— Wygląda na to, że sam całkiem dobrze sobie radzi, sir.
Ciut Szalony Artur obejrzał się i wyszczerzył zęby.
— Dolar, zgadza się?! — zawołał. — Nie próbuj mnie wykiwać, bo się wezmę za ciebie! Jeden z tych kloców nadepnął kiedyś mojego dziadka!
— Zranił go?
— Od razu wykręcił mu jeden róg!
Vimes stanowczo chwycił Colona za ramię.
— Chodźmy, Fred. Wszystko teraz wylewa się na ulicę.
— Tak jest, sir. A większość z tego się rozchlapuje.
— Hej, wy tam! Do was mówię! Jesteście strażnikami? Podejdźcie no tutaj!
Vimes odwrócił się. Jakiś człowiek przeciskał się przez tłum.
Tak w ogóle, pomyślał Colon, to całkiem możliwe, że najgorszy moment mojego życia jeszcze nie nadszedł. Vimes zwykle bardzo gwałtownie reagował na słowa „Hej, wy tam! Do was mówię!”, wypowiadane pewnym określonym tonem.
Mówiący nosił się arystokratycznie i miał ten gniewny nastrój człowieka, który nie jest przyzwyczajony do rygorów życia, a który właśnie odkrył, że jeden z nich go dotyczy.
Vimes zasalutował sprężyście.
— Ta-jest, sir! Jestem strażnikiem, sir!
— Chodźcie ze mną, człowieku, i aresztujcie tę rzecz. Przeszkadza moim pracownikom.
— Jaką rzecz?
— Golema, człowieku! Wszedł to fabryki, bezczelny jak nie wiem co, i zaczął malować na ścianach!
— Jakiej fabryki, sir?
— Chodźcie ze mną, mówię. Tak się składa, że jestem dobrym znajomym waszego komendanta i mogę mu wspomnieć, jaką prezentujecie postawę.
— Bardzo przepraszam, sir — odparł Vimes z uprzejmością, jakiej Colon nauczył się lękać.
Po drugiej stronie ulicy stała niepozorna fabryczka. Rozgniewany człowiek wszedł do środka.
— Eee… on powiedział „golem”, sir — wymruczał niepewnie Colon.
Vimes od bardzo dawna znał Freda Colona.
— Tak, Fred. Dlatego niezwykle istotne jest, żebyś trzymał straż na ulicy.
Ulga uniosła się nad sierżantem jak gorąca para.
— Tak jest, sir! — zawołał raźnie.
Hala fabryki pełna była machin szyjących. Przed nimi pokornie siedziały kobiety. To było coś, czego gildie nienawidziły, ale ponieważ Gildia Szwaczek nie interesowała się specjalnie szyciem, nie było nikogo, kto mógłby protestować. Pętle pasów transmisyjnych łączyły każdą z machin z bloczkami na długiej osi pod dachem, a tę z kolei napędzał… wzrok Vimesa prześledził jej bieg wzdłuż hali… kołowrót, w tej chwili nieruchomy i trochę połamany. Dwa golemy stały przy nim, jakby zagubione.
W murze obok coś wybiło wielką dziurę, a nad nią ktoś wypisał czerwoną farbą:
ROBOTNICY! NIE MACIE INNEGO WŁAŚCICIELA PRÓCZ WAS SAMYCH!
Vimes uśmiechnął się.
— Włamał się do środka, rozbił kołowrót, wyciągnął z niego moje golemy, wymalował ten głupi napis na ścianie i poszedł! — odezwał się fabrykant.
— Hm… No tak, rozumiem. Wielu ludzi zaprzęga do kołowrotów woły — zauważył Vimes uprzejmie.
— A co to ma wspólnego? Zresztą woły nie mogą pracować dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Wzrok Vimesa przesuwał się wzdłuż rzędów robotnic. Ich twarze miały to zatroskane, kogudziobne spojrzenie ludzi, których bogowie przeklęli dumą obok ubóstwa.
— Rzeczywiście nie — przyznał. — Większość manufaktur krawieckich pracuje na Nastroszonym Wzgórzu, ale tutaj płace są niższe, prawda?
— Ludzie są zadowoleni, że mają pracę!
— Tak. — Vimes raz jeszcze przyjrzał się szwaczkom. — Zadowoleni.
Zauważył, że na drugim końcu hali golemy próbują naprawić kołowrót.
— Posłuchaj teraz, człowieku. Życzę sobie, żebyś… — zaczął właściciel szwalni.
Vimes złapał go za kołnierz i pociągnął, aż ich twarze znalazły się w odległości kilku cali.
— Nie, to ty posłuchaj — syknął. — Spotykam oszustów, złodziei i bandytów, i wcale mi to nie przeszkadza. Ale po dwóch minutach w twoim towarzystwie potrzebuję kąpieli. I jeśli znajdę tego przeklętego golema, to uścisnę mu rękę, słyszysz?
Ku zaskoczeniu tej części umysłu Vimesa, która aż się trzęsła ze złości, właściciel szwalni znalazł w sobie dość odwagi, by odpowiedzieć.
— Jak śmiesz?! Powinieneś reprezentować prawo!
Vimes niemal wbił mu palec w nos.
— Od czego mam zacząć?! — ryknął. Spojrzał gniewnie na dwa golemy. — Czemu, klauny jedne, naprawiacie kołowrót?! Mamusia nie nauczyła was roz… Czy nie macie ani odrobiny rozsądku?
Wyszedł wściekły. Sierżant Colon zaprzestał prób zeskrobania z siebie nieczystości i ruszył za nim.
— Ludzie mówią, że widzieli golema, który wyszedł drugimi drzwiami, sir! — zameldował. — Był czerwony… To znaczy z czerwonej gliny, sir. Zły jesteś, Sam?
— Kim jest właściciel tej fabryki?
— To pan Catterail, sir. Wie pan, zawsze pisze do nas listy o tym, że niby w straży jest za dużo, jak to nazywa, „ras niższych”. No… czyli krasnoludów i trolli.
Sierżant musiał biec, żeby dotrzymać kroku komendantowi.
— Znajdź jakichś zombi — polecił Vimes.
— Ale zawsze śmiertelnie pan nie znosił zombi, sir, proszę wybaczyć żart.
— A jakieś chcą wstąpić?
— Jasne, sir. Paru dobrych chłopaków, sir, i jakby ta szara skóra z nich nie wisiała, człowiek by przysiągł, że ani pięciu minut nie leżeli w grobach.
— Jutro odbierz od nich przysięgę.
— Tak jest, sir. Świetny pomysł. I duże oszczędności, bo nie trzeba ich włączać w program emerytalny.
— Mogą zacząć patrole przy Królewskim Wzgórku. W końcu są tylko ludźmi.
— Naturalnie, sir. — Kiedy Sam wpadał w taki nastrój, człowiek godził się na wszystko. — Widzę, że postanowił się pan włączyć w tę akcję afirmatywną, sir.
— W tej chwili przyjąłbym nawet gorgonę!
— Zawsze jest jeszcze pan Bleakley, sir. Ma już dość pracy u koszernego rzeźnika i…
— Ale nie wampiry. Żadnych wampirów. A teraz idziemy, Fred.
Nobby Nobbs powinien od razu się domyślić. To właśnie powtarzał sobie, biegnąc przez ciemne ulice. Wszystkie te bzdury o królach i to, że chcieli z niego zrobić…
To przerażająca myśl…
Ochotnika.
Nobby całe życie przeżył w takim czy innym mundurze. I jedną z podstawowych lekcji, jakie opanował, była ta, że ludzi z czerwonymi gębami i gromkim głosem nigdy, ale to nigdy nic nie obchodzi los takich jak Nobby. Wzywają ochotników, by dokonali czegoś „wielkiego i czystego”, po czym człowiek ma szorować jakiś ciężki zwodzony most. Pytają: „Ktoś lubi dobre jedzenie?”, a potem trzeba przez tydzień obierać ziemniaki. Nigdy nie wolno się zgłaszać na ochotnika. Nawet jeśli sierżant stanie przed oddziałem i powie: „Potrzebny nam ktoś do picia alkoholu, całych butelek, oraz kochania się namiętnie z kobietami do własnego użytku”. Zawsze jest w tym jakiś haczyk. Choćby chóry anielskie wzywały ochotników do raju, Nobby miał dość rozumu, żeby zrobić krok w tył.
Читать дальше