— Czy wygląda na bezpieczną?
— W porównaniu z czym, szefuniu?
Każdy mięsień w ramionach krzyczał z bólu. Colon spróbował zakołysać nogami jak wahadłem. Wiedział, że ma nadwagę. Zawsze planował pewnego dnia wziąć się do ćwiczeń. Nie zdawał sobie tylko sprawy, że to będzie właśnie dzisiaj.
— Chyba słyszę, jak idzie po schodach — powiedział Ciut Szalony Artur.
Colon zakołysał się szybciej.
— A co ty masz zamiar zrobić?
— No, o mnie się nie martw. Nic mi nie będzie. Skoczę.
— Skoczysz?
— Pewno. To całkiem bezpieczne, jak ktoś jest normalnego wzrostu.
— Uważasz, że jesteś normalnego wzrostu?
Ciut Szalony Artur przyjrzał się dłoniom Colona.
— To twoje palce są tuż przy moich butach?
— Jasne, jasne, masz normalny wzrost. Nie twoja wina, że trafiłeś do miasta olbrzymów.
— Właśnie. Im jesteś mniejszy, tym wolniej spadasz. Powszechnie znany fakt. Pająk nawet nie zauważy takiego upadku, mysz wstanie i pójdzie, koń połamie wszystkie kości, a taki elefant się rozpry…
— O bogowie… — jęknął Colon.
Wyczuwał już rynnę butem. Ale próba złapania jej oznaczała, że czeka go jedna długa, niezmiernie długa chwila, kiedy już właściwie nie będzie trzymał się dachu, a jeszcze właściwie nie będzie trzymał się rynny — natomiast zagrozi mu bardzo poważna ewentualność zatrzymania się na bruku.
Dalej na dachu rozległ się kolejny trzask.
— No dobra — rzucił Ciut Szalony Artur. — Zobaczymy się na dole.
— O bogowie…
Gnom zstąpił z dachu.
— Na razie wszystko dobrze! — zawołał, mijając Colona.
— O bogowie…
Sierżant Colon spojrzał w dwa czerwone, błyszczące punkty.
— Do teraz idzie świetnie — dobiegł pogrubiony dopplerowsko głos z dołu.
— O bogowie…
Colon machnął nogami, przez moment stał na niczym, chwycił koniec rynny, uchylił się, gdy ceramiczna pięść przeleciała mu nad głową, usłyszał paskudny odgłos, gdy zardzewiałe ćwieki mocowań żegnały się z murem… A potem, wciąż obejmując przechylającą się rynnę, jakby miało mu to pomóc, plecami naprzód odleciał we mgłę.
Pan Sock obejrzał się, słysząc trzask otwieranych drzwi, po czym cofnął się lękliwie pod maszynę do kiełbasek.
— Ty? — szepnął. — Przecież nie możesz tu wracać! Sprzedałem cię!
Dorfl przyglądał mu się nieruchomo przez kilka sekund, po czym wyminął go i z zachlapanego krwią stojaka przy ścianie zdjął największy tasak.
Sock zadygotał.
— Z-z-zawsze byłem d-d-dobry d-dla ciebie — wyjąkał. — D-d-dawałem ci wolne na t-t-t-twoje święte d-d-dni…
Dorfl spojrzał na niego znowu.
To tylko czerwone światło, pomyślał bełkotliwie Sock. Ale wydawało się bardziej zogniskowane. Miał wrażenie, że przez oczy ten krwawy blask wlewa mu się do głowy i bada duszę.
Golem odsunął go na bok, wyszedł z hali i ruszył do zagród zwierząt.
Sock odżył. One nigdy się nie bronią, prawda? Nie mogą. W taki sposób są zrobione.
Obejrzał się na swoich pracowników, ludzi i trolle.
— Nie stójcie tak! Łapcie go!
Jeden czy dwóch się zawahało. Golem miał w ręku naprawdę wielki tasak. A kiedy przystanął i popatrzył na nich, w jego postawie także było coś niezwykłego. Nie wyglądał na coś, co nie będzie się bronić.
Ale Sock nie dobierał sobie ludzi ze względu na muskulaturę głowy. Poza tym żaden nie lubił pracować z golemem.
Troll zamachnął się na niego siekierą. Nie odwracając nawet głowy, Dorfl chwycił ją jedną ręką i palcami przełamał jesionowe stylisko. Człowiekowi z młotem wyjął z dłoni narzędzie i cisnął o mur tak mocno, że wybił dziurę.
Potem szli tylko za nim w bezpiecznej odległości. Dorfl nie zwracał na nich uwagi.
Para nad zagrodami mieszała się z mgłą. Setki ciemnych oczu obserwowało czujnie Dorfla idącego między płotami. Zwierzęta zawsze cichły w obecności golema.
Zatrzymał się przy największej zagrodzie. Zza jego pleców dobiegały głosy.
— Nie mówcie mi tylko, że chce je wszystkie zarżnąć! Nie zdążymy pokawałkować mięsa przed końcem zmiany.
— Słyszałem o jednym takim, co pracował u stolarza i też był jakiś dziwny. Jednej nocy zrobił pięć tysięcy stołów. Stracił rachubę czy co…
— Patrzy na nie tylko…
— Rozumiecie, pięć tysięcy stołów. Jeden z dwudziestoma siedmioma nogami. Zaciął się przy nogach…
Dorfl mocno uderzył tasakiem i przerąbał zamek na bramie. Bydło obserwowało go z tym czujnym wyrazem pysków, jaki miewa bydło, a który oznacza, że zwierzęta czekają, aż pojawi się kolejna myśl.
Przeszedł do zagród owiec i także je otworzył. Następne były świnie, a potem drób.
— Wszystkie? — nie dowierzał pan Sock.
Nie zwracając uwagi na patrzących, golem przeszedł spokojnie wzdłuż zagród i zniknął w rzeźni. Wrócił po chwili, ciągnąc na sznurku starego kudłatego kozła. Minął wyczekujące zwierzęta i dotarł do szerokich wrót prowadzących na główną drogę. Otworzył je i wtedy wypuścił kozła.
Zwierzak wciągnął powietrze i przewrócił oczami. Potem najwyraźniej uznał, że daleki zapach pól kapusty za murami miasta jest bardziej kuszący od zapachów w pobliżu — i potruchtał drogą.
Za nim popłynęła rzeka zwierząt; jedynym dźwiękiem był szelest ruchu, stukanie kopyt. Omijały stojącą nieruchomo postać Dorfla, który patrzył spokojnie, jak odchodzą.
Oszołomione tym poruszeniem kury lądowały na głowie golema i gdakały.
U pana Socka gniew przezwyciężył wreszcie strach.
— Co ty wyprawiasz, do demona?! — wrzasnął, próbując zatrzymać kilka spóźnionych owiec wybiegających z zagrody. — Wypuszczasz przez tę bramę pieniądze, ty…
Dorfl chwycił go nagle za gardło, podniósł na wysokość ramienia i obracał w tę i w tamtą stronę, jakby się zastanawiał, co dalej.
Wreszcie odrzucił tasak, sięgnął pod kwokę, która przysiadła w pobliżu, i wyjął nieduże brązowe jajko. Ceremonialnym gestem rozbił je starannie na czaszce pana Socka, po czym go puścił.
Byli koledzy z pracy Dorfla odskakiwali na boki, kiedy przechodził przez halę.
Przy wyjściu wisiała tablica informacyjna. Dorfl chwycił kredę i napisał:
NIE MA WŁAŚCICIELA…
Kreda rozkruszyła mu się w palcach.
Po chwili Dorfl zniknął we mgle.
Cheri podniosła głowę znad warsztatu.
— Knot jest pełen kwasu arsenawego — oznajmiła. — Brawo, sir! Ta świeca nawet waży trochę więcej od innych.
— Cóż za ohydny sposób zabójstwa — stwierdziła Angua.
— Z pewnością bardzo sprytny — uznał Vimes. — Vetinari siedzi przez pół nocy i pisze, a rankiem świeca jest wypalona. Zatruty światłem. Światło to coś, czego się nie widzi. Kto patrzy na światło? Nie jakiś łażący za tropem stary gliniarz.
— Nie jest pan jeszcze taki stary, sir — pocieszył go Marchewa.
— A co z łażeniem?
— Ani taki łażący — dokończył Marchewa szybko. — Zawsze wskazywałem ludziom, że chodzi pan w sposób niezwykle celowy i znaczący.
Vimes spojrzał na niego podejrzliwie, ale zobaczył jedynie szczery wyraz skupienia i niewinności.
— Nie widzimy światła, ponieważ światło jest tym, czym widzimy — podsumował. — No dobrze. A teraz chyba powinniśmy zajrzeć do fabryki świec, nieprawdaż? Ty też pójdziesz, Tyłeczek, i zabierz swoje… Czyżbyś urósł, Tyłeczek?
— Buty na wysokim obcasie — wyjaśniła Cheri.
— Myślałem, że krasnoludy noszą żelazne buty…
Читать дальше