— O czym ty gadasz?
— Pan Vimes dostanie szału! Jak nic!
— Wielkie nieba, człowieku…
— Panie — poprawił ktoś.
— Panie, chciałem powiedzieć. Kiedy zostaniesz królem, to ty będziesz mówił temu nieszczęsnemu sir Samuelowi, co ma robić. Ty będziesz, jak byś to pewnie określił, „szefem”. Możesz…
— Mówić Kamiennej Gębie, co ma robić?
— Zgadza się!
— Będę królem i będę rozkazywał Kamiennej Gębie? — upewnił się Nobby.
— Tak!
Kapral wbił spojrzenie w kłęby dymu.
— Dostałby szału!
— Posłuchaj no, mały, głupi człowieczku…
— Panie!
— Mały głupi panie, jeśli zechcesz, możesz go posłać na szafot.
— Tego bym nie mógł.
— Dlaczego nie?
— Bo dostałby szału!
— Ten człowiek nazywa siebie przedstawicielem prawa, a jakiego prawa przestrzega? Skąd się bierze to jego prawo?
— Nie wiem! — jęknął Nobby. — Mówi, że przesiąka mu przez buty!
Rozejrzał się. Cienie wśród dymu zdawały się go okrążać.
— Nie mogę być królem! Stary Vimes dostanie szału!
— Czy mógłbyś przestać to powtarzać?
Nobby szarpnął za kołnierzyk.
— Trochę tu gorąco i duszno od dymu — wymamrotał. — Gdzie jest okno?
— Tam…
Fotel się zakołysał. Nobby trafił w szybę hełmem naprzód, wylądował na dachu jakiejś karocy, odbił się i odbiegł w ciemność, starając się uciec przed przeznaczeniem w ogólności, w szczególności zaś przed osiami powozów.
Cheri Tyłeczek wkroczyła do pałacowych kuchni i wystrzeliła z kuszy w sufit.
— Nie ruszać się! — wrzasnęła.
Pracownicy Patrycjusza podnieśli głowy znad kolacji.
— Kiedy mówisz „nie ruszać się” — odezwał się Drumknott, starannie i delikatnie wyjmując z talerza kawałek tynku — czy w samej rzeczy masz na…
— Dziękuję, kapralu. Teraz ja się tym zajmę — powiedział Vimes, klepiąc Cheri po ramieniu. — Czy jest tu Mildred Easy?
Wszystkie głowy odwróciły się równocześnie.
Mildred upuściła łyżkę do zupy.
— Wszystko w porządku — uspokoił ją. — Chciałbym tylko zadać ci jeszcze kilka pytań…
— Ja… bardzo mi przykro…
— Nie zrobiłaś nic złego. — Vimes obszedł stół dookoła. — Ale nie tylko jedzenie zabierałaś stąd dla rodziny, prawda?
— Ja…
— Co jeszcze wynosiłaś?
Mildred spojrzała na znieruchomiałe nagle twarze pozostałych służących.
— Jeszcze starą pościel, ale pani Dipplock mówiła, że mogę…
— Nie, nie to.
Mildred oblizała zaschnięte wargi.
— I jeszcze… jeszcze… trochę pasty do butów…
— Posłuchaj — rzekł Vimes najłagodniej, jak tylko potrafił. — Wszyscy wynoszą jakieś drobiazgi z miejsc, gdzie pracują. Drobiazgi, których nikt już nie potrzebuje. To tak jakby… jakby premia. Resztki i końcówki. Końcówki, panno Easy? Myślę tu o słowie „końcówki”…
— Eee… Chodzi panu o… o końcówki świec?
Vimes odetchnął głęboko. To wielka ulga mieć rację, nawet jeśli człowiek odkrył ją po wykorzystaniu wszystkich możliwych sposobów, by się mylić.
— Aha — powiedział.
— Ale… to przecież nie kradzież, proszę pana. Nigdy niczego nie ukradłam!
— Zabierałaś do domu ogarki. Wciąż pewnie miały w sobie pół godziny świecenia, jeśli postawić je na spodeczku?
— Ale to nie jest kradzież, proszę pana. To przywileje.
Sam Vimes klepnął się dłonią w czoło.
— Przywileje! Oczywiście! To jest to słowo. Przywilej. Każdy ma jakieś przywileje, zgadza się? No to tę sprawę mamy załatwioną — uznał. — Jak przypuszczam, zabierałaś świece z sypialni?
Mimo zdenerwowania Mildred Easy uśmiechnęła się jak ktoś obdarzony przywilejem, którego istoty niższe nie uzyskały.
— Tak, proszę pana. Mam pozwolenie. Są o wiele lepsze od tych, które się palą w korytarzach.
— I kiedy trzeba, wstawiasz nowe świece?
— Tak.
Może odrobinę częściej niż trzeba, pomyślał Vimes. Szkoda by było, gdyby za bardzo się wypaliły…
— Czy możesz mi pokazać, skąd je bierzesz?
Pokojówka spojrzała za stół, na ochmistrzynię, która zerknęła na komendanta i skinęła głową. Była dostatecznie inteligentna, by wiedzieć, kiedy coś, co brzmi jak pytanie, wcale nim nie jest.
— Trzymamy je w składziku świec, tu obok.
— Zaprowadź mnie tam, proszę.
Był to niewielki pokoik, gdzie na półkach, od podłogi po sufit, leżały świece. Świece długie na dwa łokcie, używane w salach publicznych, i mniejsze, wykorzystywane wszędzie poza tym, posortowane według jakości.
— Tych używamy w pokojach jego wysokości, proszę pana. — Mildred wręczyła mu dwanaście cali białej świecy.
— No tak… Doskonała jakość. Numer pięć. Piękna biała stearyna. — Vimes podrzucił świecę do góry. — Takimi świecimy w domu. To, czego używamy na komendzie, to właściwie sam łój. Nasze kupujemy od Carry’ego przy Rzeźniczej. Bardzo przystępne ceny. Kiedyś braliśmy od Spadgera i Williamsa, ale ostatnio pan Carry opanował rynek. Prawda?
— Tak, proszę pana. Tutaj dostarcza je specjalnie.
— I codziennie zanosisz te świece do pokoju jego wysokości?
— Tak, proszę pana.
— Gdzieś jeszcze?
— Ależ nie, proszę pana. Jego wysokość jest bardzo wymagający w tej kwestii. My używamy świec numer trzy.
— I zabierasz te swoje… hm, to, do czego masz przywilej, do domu?
— Tak. Babcia mówiła, że dają piękny blask, proszę pana.
— I pewnie siedziała przy twoim małym braciszku, tak? Bo przypuszczam, że to on pierwszy zachorował, więc siedziała przy nim całą noc. A jeśli znam starszą panią Easy, to pewnie szyła przy okazji…
— Tak, proszę pana…
Umilkła.
— Weź moją chusteczkę — powiedział Vimes po chwili.
— Czy stracę tutaj posadę, proszę pana?
— Nie. To wykluczone. Nikt wplątany w tę sprawę nie zasługuje na utratę pracy — rzekł Vimes. Spojrzał na świecę. — Może oprócz mnie — dodał.
Zatrzymał się jeszcze w progu.
— A gdybyś kiedyś jeszcze potrzebowała ogarków, zawsze mamy ich pełno na komendzie. Nobby będzie musiał kupować tłuszcz spożywczy, tak jak wszyscy.
— Co teraz robi? — spytał sierżant Colon.
Ciut Szalony Artur znów wyjrzał poza krawędź dachu.
— Ma kłopoty z łokciami — poinformował. — Ogląda jeden i przymierza go na wszystkie strony, ale nie działa.
— Też miałem kłopoty, kiedy składałem komplet kuchenny dla pani Colon. Instrukcja, jak otworzyć pudło, była w pudle…
— O, jakoś sobie poradził — zauważył łowca szczurów. — Wygląda na to, że jednak pomylił je z kolanami.
Colon usłyszał pod sobą głuche stuknięcie.
— A teraz skręcił za róg… — Rozległ się głośny trzask pękającego drewna. — Wszedł do budynku. Pewnie wlezie tu po schodach, ale chyba sobie poradzisz.
— Jak?
— Przecież wystarczy, że puścisz ten dach, nie?
— Spadnę i się zabiję!
— Właśnie. Miły i czysty sposób zejścia. Żadnego wyrywania najpierw rąk i nóg.
— Chciałem na emeryturze odpocząć na własnej farmie! — zawodził Colon.
— I tak możesz wyciągnąć nogi — zgodził się Artur. Znowu wyjrzał. — Albo… — dodał, jakby nie uważał tego za lepszą ewentualność — …możesz spróbować złapać się rynny.
Colon zerknął w bok. Rzeczywiście, kilka stóp od niego biegła rynna. Gdyby się rozkołysał i wytężył wszystkie siły, mógłby akurat chybić o kilka cali i runąć w dół.
Читать дальше