— Mamy jeszcze godzinę czy dwie — powiedział. — Nie jesteśmy aż tak ważni. W okolicy panuje spokój. Dopiero kiedy zaczną się zastanawiać dlaczego, wtedy śmieci się rozsypią.
— Wielu ludzi się tutaj przedostaje, sierżancie. Niektórzy z naszych mówią, że z daleka słyszeli krzyki. Ludzie ciągle przychodzą. Tam są kradzieże i wszystko inne…
— Młodszy funkcjonariuszu…
— Tak, sierżancie?
— Pamiętacie, kiedy chcieliście przyłożyć maczugą temu draniowi od tortur, a ja was powstrzymałem?
— Tak, sierżancie.
— Właśnie dlatego, mój chłopcze. Kiedy my się załamiemy, wszystko się załamie.
— No tak, sierżancie, ale pan też czasem wali kogoś w głowę.
— Interesująca uwaga, młodszy funkcjonariuszu. Logiczna i przemyślana, wygłoszona czystym tonem, piekielnie bliskim bezczelności. Ale jest wielka różnica…
— A jaka, sierżancie?
— Sam to odkryjesz — odparł Vimes.
I pomyślał: odpowiedź brzmi „Bo ja to robię”. Przyznaję, nie jest najlepsza, bo tacy jak Carcer też jej używają, lecz tak naprawdę do tego wszystko się sprowadza. Oczywiście, walenie w głowę powstrzymuje mnie również przed zakłuciem ich nożem, a szczerze mówiąc — i ich przed zakłuciem mnie. To też dość istotne.
Doszli do wielkiego ogniska na środku ulicy. Na ogniu bulgotał kocioł, a ludzie z miskami stali w kolejce.
— Nieźle pachnie — zwrócił się Vimes do osobnika, który wielką chochlą mieszał powoli w kotle. — Ach, to ty… panie Dibbler.
— Nazywa się Gulasz Zwycięstwa, sierżancie — poinformował Dibbler. — Dwa pensy za miskę albo gardło sobie poderżnę, co?
— Prawie dobrze — uznał Vimes i przyjrzał się tajemniczym (a co gorsza, niekiedy przerażająco znajomym) kawałkom pływającym w mętnej cieczy. — Co w tym jest?
— To gulasz — wyjaśnił Dibbler. — Tak zawiesisty, że włosy rosną po nim na piersi.
— Owszem, widzę właśnie, że niektóre kawałki mięsa już teraz są porośnięte szczeciną.
— Zgadza się. To pokazuje, jak świetnie działa!
— Wygląda… bardzo ładnie — stwierdził Sam słabym głosem.
— Musi pan wybaczyć młodszemu funkcjonariuszowi, panie Dibbler — oświadczył Vimes. — W domu nie nauczyli go jeść gulaszu, który do niego mruga.
Usiadł z miską i oparł się plecami o mur. Popatrzył na barykady. Ludzie dobrze się przy nich napracowali, choć prawdę mówiąc, niewiele więcej mieli do roboty. Tutejsza, w poprzek ulicy Bohaterów, miała czternaście stóp wysokości i nawet prymitywny parapet. Wyglądała bardzo profesjonalnie.
Oparł się wygodniej i przymknął oczy.
Usłyszał obok niepewne siorbanie — to młody Sam kosztował gulaszu. I po chwili:
— W końcu dojdzie tutaj do walki, prawda?
— Tak — potwierdził Vimes, nie otwierając oczu.
— Prawdziwej walki?
— Tak.
— Ale czy najpierw nie będzie jakichś rozmów?
— Nie. — Vimes próbował ułożyć się wygodniej. — Może będą rozmawiać potem.
— Przecież powinno być na odwrót!
— Zgadza się, chłopcze, ale to sprawdzona i skuteczna metoda.
Nie było następnych komentarzy. Vimes powoli osunął się w sen.
Major Mountjoy-Standfast wiedział, co się stanie, jeśli wyśle gońca do pałacu. „Co mam teraz robić, sir?” nie było wiadomością, jaką jego lordowska mość chciałby usłyszeć. Takiego pytania major nie powinien zadawać, zwłaszcza że otrzymał całkiem jasne rozkazy. Barykady należy zburzyć, buntowników odeprzeć. Mocną ręką wyrwać te chwasty. Jako dziecko próbował czasem mocną ręką wyrywać chwasty; niekiedy trafiał na pokrzywy i miał potem dłoń wielkości małego prosiaka.
Za barykadą byli dezerterzy. Dezerterzy! Jak mogło do tego dojść?
Barykada była ogromna, obsadzona uzbrojonymi ludźmi, kryli się za nią dezerterzy, a on miał rozkazy. Wszystko było jasne.
Gdyby tylko oni… no, gdyby się buntowali. Jeszcze raz posłał na zwiad kawalerzystę Gabitassa i dostał raport, że panuje tam spokój. Najwyraźniej za barykadami toczyło się normalne miejskie życie, a to więcej, niż można było powiedzieć o chaosie po drugiej stronie. Gdyby choć strzelili do Gabitassa albo czymś w niego rzucili, byłoby łatwiej. Lecz zachowywali się, no… porządnie. Naprawdę, wrogowie państwa nie powinni się tak zachowywać!
Jeden wróg państwa stał teraz przed majorem. Gabitass nie wrócił z pustymi rękami.
— Złapałem to, jak się za mną skradało — wyjaśnił. I zwrócił się do jeńca: — Byliśmy za barykadą, co, mały?
— To umie mówić? — zdziwił się major, obserwując stworka.
— Naprawdę nie musi się pan tak zachowywać — oświadczył Nobby Nobbs.
— To taki uliczny urwis, sir — poinformował kawalerzysta.
Major z uwagą przyjrzał się wszystkiemu, co mógł zobaczyć z jeńca — to znaczy za wielki hełm i nos.
— Poszukajcie czegoś, żeby to wyżej postawić, kapitanie — polecił i czekał.
Żołnierze znaleźli stołek, ale trzeba przyznać, że nie poprawiło to sytuacji. Tyle że sprowokowało następne pytanie.
— To ma odznakę straży, żołnierzu. Może to jakaś maskotka?
— Wyrzeźbiłem ją sobie z mydła — wyjaśnił Nobby. — Żebym mógł być gliną.
— Dlaczego? — zapytał major.
Było w tej istocie coś takiego, co mimo napiętej sytuacji zmuszało do pełnych grozy, ale i fascynacji badań.
— Myślę, że jak urosnę, jednak pójdę do wojska — ciągnął Nobby, uśmiechając się szeroko do majora. — To chyba lepszy wybór.
— Obawiam się, że jesteś trochę za niski — odparł major pospiesznie.
— Nie wiem, czemu to ma przeszkadzać, w końcu nieprzyjaciel sięga aż do ziemi. Zresztą ludzie i tak już leżą, kiedy się im ściąga buty. Stary Sconner mówi, że pieniądze są w zębach i kolczykach, ale ja uważam, że każdy żołnierz musi mieć parę butów, nie? Zębów ostatnio dużo się trafia zepsutych, a ci, co robią sztuczne szczęki, zawsze chcą dostać porządny komplet…
— Chcesz powiedzieć, że zamierzasz wstąpić do wojska, żeby szabrować na polach bitew? — Major był zaszokowany.
— Raz, kiedy stary Sconner był trzeźwy przez dwa dni z rzędu, zrobił mi takich małych żołnierzyków — opowiadał Nobby. — Mieli takie małe butki, które dało się…
— Zamknij się — rzucił major.
— …zdejmować, i takie malutkie, maluteńkie ząbki, które można…
— Zamkniesz się wreszcie? Czy w ogóle nie dbasz o honor? Chwałę? Miłość do swojego miasta?
— Nie wiem. A dużo można na nich zarobić? — spytał Nobby.
— Są bezcenne!
— No to w takim razie wolę się trzymać butów, jeśli to panu nie przeszkadza. Jak się zna odpowiedni sklep, można je pchnąć po dziesięć pensów za parę…
— Popatrz na tego oto kawalerzystę Gabitassa! — Major porządnie się już zirytował. — Dwadzieścia lat służby! Wzorowy żołnierz! On by się nie schylił, żeby zdejmować buty zabitym wrogom. Prawda, żołnierzu?
— Nie, sir! To dla frajerów! — odparł kawalerzysta Gabitass [8] I to była prawda. Nie warto się męczyć z butami, poradziłby kawalerzysta Gabitass, gdyby miał chęć udzielać porad. Żeby jakoś je przewozić, trzeba by przekupić kogoś w taborach, a i tak zarobi się góra parę dolarów. Biżuteria, to jest rozwiązanie. Łatwo ją przenosić. Kawalerzysta Gabitass widział już z bliska zbyt wiele bitew, by się nie wzdrygać, gdy słyszał słowo „chwała”.
.
— Eee… tak. Słusznie! — stwierdził major. — Wiele mógłbyś się nauczyć od takich ludzi jak kawalerzysta Gabitass, młody człowieku. Z tego, co tu usłyszałem, wnioskuję, że czas spędzony wśród buntowników napełnił ci głowę bardzo niepoprawnymi wyobrażeniami.
Читать дальше