— Wiesz, o co chodziło, tak? Sprytna dziewczyna. — Niania usiadła w fotelu. — A o co?
Sytuacja nie była prosta. Kiedy zwykle wesoła niania stawała się poważna, jak teraz, człowiek zaczynał się denerwować. Ale Tiffany nie ustąpiła.
— Nie mogłam wziąć tej chaty — powiedziała. — Pewnie, potrafię wykonywać większość zwykłych obowiązków, ale trzeba być starszym, by przejąć gospodarstwo. O pewnych sprawach ludzie nie chcą rozmawiać z kimś, kto ma trzynaście lat, nosi kapelusz czy nie. Ale babcia rozpowiedziała, że mnie zaproponuje, więc wszyscy widzieli w tym starcie między mną i Annagrammą. Wybrali ją, bo jest starsza i mądrze mówi. I teraz wszystko zaczyna się sypać. To nie jej wina, że uczyła się magii zamiast czarownictwa. Babcia chce tylko, żeby ona zawiodła, bo wtedy wszyscy zobaczą, że pani Skorek jest złą nauczycielką. A nie wydaje mi się, żeby to było słuszne.
— Na twoim miejscu nie spieszyłabym się tak ze zgadywaniem, czego chce Esme Weatherwax — rzekła niania Ogg. — Ale nie powiem ani słowa. Idź i pomóż przyjaciółce, jeśli chcesz, ale nadal będziesz pracować u mnie, zgoda? To uczciwe. Jak twoje stopy?
— Świetnie się czują, nianiu. Dziękuję, że zapytałaś.
* * *
Gdzieś w odległości stu mil mieszkał pan Fusel Johnson. Nic nie wiedział o niani Ogg ani o Tiffany. Właściwie to prawie nic nie wiedział o niczym oprócz zegarów i zegarków, których wytwarzaniem zarabiał na życie. Wiedział też, jak wybielić wapnem kuchnię — to dobra metoda, by uzyskać czysty biały kolor, nawet jeśli mieszanka jest trochę rzadka. Nie miał zatem pojęcia, dlaczego, zanim jeszcze zdążył dolać wody, kilka garści białego proszku wytrysnęło z wiadra, przez chwilę zawisło w powietrzu jak duch, a potem zniknęło w kominie. W końcu uznał, że to z powodu zbyt wielu trolli osiedlających się w okolicy. Nie było to specjalnie logiczne, ale takie wierzenia zwykle nie są logiczne.
A zimistrz pomyślał: Wapna dość, by zrobić człowieka.
* * *
Tę noc Tiffany przesiedziała z Annagrammą i starym panem Tissotem, tylko że on leżał, bo był martwy. Tiffany nigdy nie lubiła czuwania przy zmarłych, zresztą tego nie można lubić. Zawsze z ulgą witała moment, kiedy niebo stawało się szare i zaczynały śpiewać ptaki.
Czasami nocą pan Tissot wydawał ciche dźwięki. Tyle że naturalnie to nie był pan Tissot, który spotkał się ze Śmiercią wiele godzin temu, ale ciało, które za sobą zostawił, a te dźwięki tak naprawdę nie różniły się od dźwięków wydawanych przez stary dom, kiedy stygnie.
Ważne było, by o tym pamiętać około drugiej w nocy. A już wyjątkowo ważne, kiedy zamigotała świeca.
Annagramma chrapała. Nikt z takim małym nosem nie powinien być zdolny do tak głośnego chrapania. Przypominało łamanie desek. Jeśli jakieś złe duchy kręciły się tej nocy w pobliżu, chrapanie z pewnością je przepłoszyło.
Nie „gnh gnh gnh” było najgorsze, a Tiffany wytrzymałaby także „blooooorrrrt!”. Najgorsza była przerwa między nimi, kiedy „gnh gnh gnh” już ucichło, a jeszcze przed potężnym uwolnieniem „blooooorrrrt!”. Ta przerwa działała na nerwy. Nigdy nie była dwa razy taka sama. Czasami rozbrzmiewało „gnh gng gnh blooooorrrrt!”, jedno zaraz po drugim, a czasami cisza po „gnh gnh gnh” trwała tak długo, że Tiffany wstrzymywała oddech, czekając na „blooooorrrrt!”. Nie byłoby tak źle, gdyby Annagrammą trzymała się jednej długości przerwy. Czasami milkła zupełnie i błogosławiona cisza trwała aż do kolejnego festiwalu „blooooorrrrt!”, zwykle poprzedzanego cichym mlaskaniem wargami „mni mni”, gdy Annagrammą zmieniała pozycję na krześle.
Kim jesteś, Pani Kwiatów? Powinnaś teraz spać!
Głos był tak słaby, że Tiffany pewnie wcale by go nie usłyszała, gdyby nie czekała w napięciu na kolejne „gnh gnh gnh”. Wreszcie nadeszło:
Gnh gnh gnh!
Pokażę ci swój świat, Pani Kwiatów! Pozwól pokazać sobie wszystkie kolory lodu!
BLOOOOORRRRT!
Jakieś trzy czwarte Tiffany pomyślało: O nie! Czy mnie odnajdzie, kiedy odpowiem? Nie. Gdyby umiał mnie znaleźć, już by tu był. Dłoń mnie nie swędzi.
Pozostała ćwiartka myślała: Bóg albo boska istota przemawia do mnie i naprawdę czułabym się lepiej bez chrapiącej Annagrammy, uprzejmie dziękuję.
— Mówiłam już, że przepraszam — szepnęła w migotliwym blasku świecy. — Widziałam tę górę lodową. To bardzo… miło z twojej strony.
Zrobiłem ich o wiele więcej.
BLOOOOORRRRT!
Więcej gór lodowych, myślała Tiffany. Wielkich, ogromnych, zimnych, pływających gór, które wyglądają jak ja, a za sobą wloką mgłę i burze śnieżne. Ile statków się z nimi zderzy?
— Nie powinieneś robić sobie tylu kłopotów — szepnęła.
A teraz staję się silniejszy! Słucham i uczę się! Rozumiem ludzi!
Za oknem zaśpiewał drozd. Tiffany zdmuchnęła świecę i do pokoju wpełzło szare światło poranka.
Słucha i uczy się… Jak śnieżyca może coś rozumieć?
Tiffany, Pani Kwiatów! Tworzę z siebie człowieka!
Nastąpiły złożone stęknięcia, kiedy „gnh gnh gnh” i „blooooorrnt!” wpadły na siebie i Annagramma sama się zbudziła.
— Aaa… — powiedziała, przeciągnęła się i ziewnęła. Rozejrzała się. — No cóż, chyba wszystko dobrze poszło…
Tiffany wpatrywała się w ścianę. O co mu chodziło z tym tworzeniem z siebie człowieka? Przecież chyba…
— Nie zasnęłaś, Tiffany? — odezwała się Annagramma głosem, który sama uważała pewnie za żartobliwy. — Nawet na króciutką sekundę?
— Co? — Tiffany wciąż patrzyła na ścianę. — Aha… Nie, nie zasnęłam.
Ludzie na dole też się obudzili. Po chwili skrzypnęły schody, ktoś otworzył niskie drzwi i do pokoju wszedł mężczyzna w średnim wieku. Z zakłopotaniem wbijał wzrok w podłogę.
— Mama pyta, czy panie zjedzą śniadanie.
— Ależ nie, nie mogłybyśmy odbierać wam tych skromnych… — zaczęła Annagramma.
— Tak, proszę, będziemy wdzięczne — przerwała jej Tiffany, głośniej i szybciej.
Mężczyzna kiwnął głową i odszedł, zamykając za sobą drzwi. — Jak mogłaś! — oburzyła się Annagramma, kiedy ucichły jego kroki. — To przecież biedacy! Myślałam, że…
— Zamknij się, co? — burknęła Tiffany. — Zamknij się i obudź! To są prawdziwi ludzie. To nie jakiś rodzaj, boja wiem, idei! Teraz zejdziemy na dół, zjemy śniadanie, pochwalimy, że jest bardzo smaczne, a potem podziękujemy im i oni nam podziękują, i odejdziemy! A to będzie znaczyło, że każdy zrobił to, co właściwe, zgodnie ze zwyczajem, i to właśnie jest dla nich ważne. Poza tym nie uważaj ich za biednych, bo tutaj wszyscy są biedni. Ale nie aż tak biedni, żeby nie móc sobie pozwolić na zrobienie tego, co właściwe! To by dopiero była nędza!
Annagramma patrzyła na nią z otwartymi ustami.
— Uważaj, co teraz powiesz. — Tiffany oddychała ciężko. — A najlepiej już nic nie mów.
Na śniadanie były jajka na szynce. Zjedzono je w uprzejmym milczeniu. Potem, w takim samym milczeniu, tylko że już na zewnątrz, odleciały do tego, co ludzie pewnie już zawsze będą nazywać chatą panny Spisek.
Przed chatą kręcił się jakiś chłopiec. Gdy tylko wylądowały, podbiegł i wyrzucił z siebie gwałtownie:
— Pani Obble mówi, że dziecko się rodzi i obiecała, że dacie mi pensa za przyjście.
— Masz torbę, prawda? — Tiffany zwróciła się do Annagrammy.
— No tak. Dużo.
Читать дальше