Co gorsza, odkrywali ostatnio, że pośród ich synów są też — dławili się tym słowem — córki. Cudo okazała się tylko pianą na szczycie fali. Niektóre młodsze krasnoludy nieśmiało używały cieni do oczu i deklarowały, że tak naprawdę to nie lubią piwa. Przez krasnoludzią społeczność płynęły nowe prądy.
Krasnoludzia społeczność nie byłaby przeciwna temu, żeby rzucić parę kamieni w kierunku tych kołyszących się na powierzchni nurtu, jednak kapitan Marchewa wyraźnie dał do zrozumienia, że będzie to atak na funkcjonariusza, a w tych kwestiach straż ma bardzo stanowcze poglądy. I choćby złoczyńcy byli bardzo niscy, ich stopy naprawdę nie dotkną ziemi.
Cudo zachowała swoją brodę i okrągły hełm, naturalnie. Co innego deklarować, że się jest kobietą, ale nie do pomyślenia byłaby deklaracja, że nie jest się krasnoludem.
— Sprawa otwarta i zamknięta, sir — oznajmiła, kiedy zauważyła wchodzącego Vimesa. — Otworzyli okno w pomieszczeniu na tyłach, żeby się tu dostać, czysta robota, i nie zamknęli frontowych drzwi, kiedy wychodzili. Rozbili gablotę Kajzerki. Wokół podstawki leży pełno szkła. O ile mogłam się zorientować, nie wzięli nic innego. Zostawili w kurzu mnóstwo śladów stóp. Zrobiłam parę obraz-ków, ale odciski były zatarte i nie na wiele się zdały. To właściwie wszystko.
— Żadnych porzuconych niedopałków, portfeli, kawałków papieru z wypisanym adresem? — upewnił się Vimes.
— Nie. Bardzo nieuprzejmi złodzieje.
— To na pewno — przyznał posępnie Marchewa.
— Pytanie, jakie przychodzi człowiekowi do głowy — rzekł Vimes — brzmi: dlaczego ta sprawa śmierdzi jeszcze bardziej niż kocie siki?
— Mocno, prawda? — zgodziła się Cudo. — Z dodatkowym zapachem siarki. Funkcjonariusz Ping twierdzi, że cuchnęło tak, kiedy tu wszedł, ale nie ma śladów kocich łap.
Vimes przykucnął i przyjrzał się rozbitej szybie.
— Jak się o tym dowiedzieliśmy? — zapytał, przesuwając palcem kilka odłamków.
— Funkcjonariusz Ping usłyszał brzęk, sir. Podszedł od tyłu i zobaczył otwarte okno. Wtedy przestępcy uciekli przez drzwi.
— Bardzo mi przykro, sir. — Ping zasalutował.
Był młodym człowiekiem o ostrożnym spojrzeniu i wyglądał, jakby przez cały czas szykował się do odpowiedzi na pytanie.
— Wszyscy popełniamy błędy — uspokoił go Vimes. — Usłyszeliście pękającą szybę?
— Tajest, sir. I ktoś zaklął.
— Naprawdę? A co powiedział?
— No… „Szlag”, sir.
— Więc poszliście na tył muzeum, zobaczyliście otwarte okno i…?
— Zawołałem: Jest tam kto?”, sir.
— Tak? A co byście zrobili, gdyby jakiś głos odpowiedział: „Nie”? Nie, nie musicie odpowiadać. Co było potem?
— No… Znowu usłyszałem pękające szkło i kiedy wróciłem na front budynku, zastałem otwarte drzwi, a ich już nie było. No to wróciłem do Yardu i opowiedziałem kapitanowi Marchewie, bo wiem, że bardzo się przejmuje tym muzeum.
— Dziękuję… Ping, tak?
— Tajest. — I całkiem niepytany, ale wyraźnie gotów do odpowiedzi, Ping dodał jeszcze: — To słowo pochodzi z dialektu i oznacza podmokłą łąkę albo łęg, sir.
— Jesteście wolni.
Funkcjonariusz wyraźnie odetchnął z ulgą i wyszedł.
Vimes pozwolił, by jego myśli zaczęły błądzić. Lubił takie chwile, te niewielkie zagłębienia czasu, kiedy zbrodnia leżała przed nim, a on wierzył, że świat zdolny jest do rozwiązania. Wtedy właśnie człowiek naprawdę patrzy na to, co jest do zobaczenia, a czasem to, czego nie ma, okazuje się najciekawsze ze wszystkiego.
Kajzerka leżała na postumencie wysokości trzech stóp, wewnątrz gabloty zrobionej z pięciu szklanych płyt tworzących pudło przyśrubowane do postumentu.
— Rozbili te szyby przypadkiem — stwierdził w końcu.
— Naprawdę, sir?
— Spójrzcie tutaj. — Vimes wskazał trzy śrubki ułożone starannie obok. — Próbowali ostrożnie rozłożyć gablotę. Musiała im się wyśliznąć.
— Ale jaki to ma sens, sir? — wtrącił Marchewa. — Przecież to tylko replika. Nawet gdyby znaleźli kupca, nie jest warta więcej niż parę dolarów.
— Jeśli jest dobra, można ją zamienić na oryginał.
— No, pewnie można by próbować. Ale wystąpiłby pewien kłopot, sir.
— Jaki?
— Krasnoludy nie są głupie, sir. Replika ma wyrzeźbiony na spodzie duży krzyż. A poza tym i tak jest zrobiona z gipsu.
— Och…
— Ale to dobry pomysł, sir — przyznał zachęcająco Marchewa.
— Nie mógł pan wiedzieć.
— Zastanawiam się, czy wiedzieli złodzieje.
— Nawet jeśli nie, nie mają żadnej szansy, by się im udało, sir.
— Prawdziwa Kajzerka jest bardzo dobrze strzeżona, sir — wtrąciła Cudo. — Większość krasnoludów rzadko kiedy ma szansę ją zobaczyć.
— A inni by zobaczyli, gdyby ktoś chował pod kurtką kawał skały — dodał Vimes, mniej więcej do siebie. — Czyli mamy tu do czynienia z głupim przestępstwem. Tylko że nie robi wrażenia głupiego. Znaczy, po co zadawać sobie tyle trudu? Zamek w tych drzwiach to raczej żart. Można go bez żadnego wysiłku wykopać z ramy. Gdybym chciał ukraść tę replikę, wszedłbym tu i potem zniknął, zanim szkło by przestało dźwięczeć. Po co starać się zachowywać ciszę o tej porze nocy?
Cudo pogrzebała pod sąsiednią gablotą. Po chwili wyciągnęła rękę. Trzymała w niej śrubokręt, na którego ostrzu lśniła zasychająca krew.
— Widzicie — mruknął Vimes. — Coś się wyśliznęło i ktoś rozciął sobie rękę. Jaki to ma sens, Marchewa? Kocie siki, siarka i śrubokręty… Nie znoszę, kiedy w sprawie jest zbyt wiele tropów. Strasznie trudno ją wtedy rozwiązać.
Rzucił śrubokręt, który czystym przypadkiem trafił w podłogę czubkiem i wbił się, drżąc lekko.
— Wracam do domu — oświadczył Vimes. — Dowiemy się, o co w tym wszystkim chodzi, kiedy zacznie śmierdzieć.
* * *
Następny ranek Vimes spędził, próbując dowiedzieć się czegoś o obcych krajach. Jeden z nich, jak się okazało, nazywał się Ankh-Morpork. Uberwald był łatwy. Pięć czy sześć razy większy niż całe Równiny Sto, rozciągał się aż do Osi. Porastały go lasy, a tak gęsto przecinały zmarszczki niewielkich górskich łańcuchów i przegradzały rzeki, że w większej części pozostawał nieopisany na mapach. Był też niezbadany [6] Przynajmniej przez prawdziwych badaczy. Zwykle zamieszkiwanie tam się nie liczy.
. Ludzie, którzy tam mieszkali, mieli inne sprawy na głowie, a ludzie z zewnątrz, którzy przybywali w celach badawczych, zagłębiali się w puszczę i nigdy z niej nie wychodzili. Przez całe stulecia nikt nie przejmował się tą okolicą. Nie da się niczego sprzedawać ludziom ukrytym wśród zbyt wielu drzew.
Wszystko zmienił trakt dla dyliżansów — kilka lat temu, kiedy poprowadzili go aż do Genoi. Drogę buduje się po to, by nią podążać. Ludzie z gór od zawsze grawitowali w stronę równin, a w ostatnich latach dołączyli do nich mieszkańcy Uberwaldu. Do domu docierały wieści: w Ankh-Morpork są pieniądze do zrobienia, sprowadźcie dzieciaki. Za to nie musicie przywozić czosnku, bo wszystkie wampiry pracują w koszernych rzeźniach. I jeśli w Ankh-Morpork ktoś was odpycha, to macie prawo jego też odepchnąć. Nikt nie przejmuje się wami aż tak, żeby próbować was zabić.
Vimes potrafił mniej więcej odróżnić krasnoludy z Uberwaldu od tych z Miedzianki, które były niższe, bardziej hałaśliwe i ogólnie swobodniejsze w środowisku ludzi. Krasnoludy z Uberwaldu natomiast zachowywały się cicho, miały skłonność do znikania za rogiem i często nie mówiły po morporsku. W niektórych zaułkach przy ulicy Kopalni Melasy człowiek mógłby uwierzyć, że znalazł się w innym kraju. Ale były takimi obywatelami, o jakich marzy każdy glina. W większości pracowały dla siebie nawzajem, płaciły podatki chętniej niż ludzie — chociaż, prawdę mówiąc, istniały niewielkie kupki mysich odchodów przynoszące więcej pieniędzy niż większość obywateli Ankh-Morpork — i ogólnie wszystkie swoje problemy załatwiały między sobą. Jeśli tacy ludzie w ogóle zwracali na siebie uwagę policji, to zwykle jako wykreślone kredą kontury sylwetek.
Читать дальше