— Nie zapomniałeś o dzisiejszym bankiecie, prawda? — spytała z odrobiną podejrzliwości w głosie.
— Nie, moja droga.
Vimes nie zapomniał, ale miał nadzieję, że bankiet rozwieje się jakoś, jeśli nie będzie o nim myślał. Miał być Oficjalny, z oboma królami oraz sporą grupą pomniejszych królów i wodzów klanów. Oraz, niestety, ze specjalnym przedstawicielem Ankh-Morpork… czyli z Samem Vimesem, porządnie wyszorowanym.
Przynajmniej nie musiał wkładać rajtuzów ani pióropuszy — nawet Sybil nie była aż tak przewidująca. Niestety jednak, w miasteczku był całkiem przyzwoity krawiec, bardzo chętny do zużycia całych złotych galonów, jakie kupił przypadkiem rok temu.
— Zanim wrócimy, Willikins przygotuje ci kąpiel — powiedziała Sybil, gdy powóz ruszył z miejsca.
— Tak, moja droga.
— Nie bądź taki smętny. Pamiętaj, że masz podtrzymywać honor Ankh-Morpork.
— Doprawdy, moja droga? A co będę robił drugą ręką? — Vimes usadowił się na ławeczce.
— Och, kochanie… Dziś wieczorem będziesz spacerował z królami!
Wolałbym raczej przespacerować się o trzeciej nad ranem całkiem sam po Kopalni Melasy, myślał Vimes. W deszczu, wzdłuż przepełnionych rynsztoków… Ale żony już takie są. Sybil była taka… taka z niego dumna… Nigdy nie mógł zrozumieć dlaczego.
Zerknął na swoją rękę. Przynajmniej tę zagadkę rozwiązał. Rana wylotowa, akurat… Po prostu płonący olej chlapnął mu na skórę. Może i przypomina to ten przeklęty symbol — dostatecznie, żeby nastraszyć krasnoludy — ale jego samego nic nie przekona do jakiegoś fruwającego oka. Zdrowy rozsądek i fakty, to zawsze działa!
Dopiero po chwili zauważył, że wcale nie jadą do miasta. Zjechali w dół, prawie do poziomu jeziorek, a teraz skręcili na ścieżkę wzdłuż urwiska. Widział, jak pod nimi otwiera się dolina.
Królowie zapędzili swych poddanych do ciężkiej pracy, zgodnie z teorią, że zmęczeni wojownicy są mniej chętni do walki. Ekipy robocze roiły się wśród skał jak mrówki. Może i był w tym jakiś plan. Pewnie tak. Ale góry wyśmieją go na nowo każdej zimy. Trzeba przez cały czas utrzymywać tutaj robotników, trzeba obserwować zbocza, wyszukiwać i rozbijać ogromne głazy, zanim narobią szkód… Pamiętaj o dolinie Koom! Bo jeśli nie, twoja historia będzie… historią.
A może, wśród grzmotu i ryku podziemnych wód, usłyszysz śmiech martwych królów.
Powóz się zatrzymał, Sybil otworzyła drzwiczki.
— Wysiadaj, Sam — rozkazała. — Żadnych dyskusji. Pora na twój portret!
— Tutaj? Ale przecież… — zaczął Vimes.
— Dzień dobry, komendancie — odezwał się uprzejmie Otto Chriek, stając obok powozu. — Ustaviłem łaveczkę, a śviatło jezt doskonałe dla koloru.
Vimes musiał przyznać mu racje. W świetle błyskawic szczyty jarzyły się złotem. Niezbyt daleko Łzy Króla spadały w dół linią migotliwego srebra. Jaskrawo ubarwione ptaki śmigały w powietrzu. A nad całą doliną, aż po jej górny kraniec, rozwijały się tęcze.
Dolina Koom w Dzień Doliny Koom… Musiał tu być.
— Jeźli lady Sybil zechtze usiąść z tym małym chłopczykiem na kolanach, a pan, komendancie, ztanie z dłonią na jej ramieniu…?
Otto zakrzątnął się przy swoim wielkim ikonografie.
— Przyjechał tu robić obrazki dla „Pulsu” — szepnęła Sybil. — Więc pomyślałam, że teraz albo nigdy. Galeria portretów nie może zostać przerwana.
— Ile czasu to zajmie? — zapytał Vimes.
— Tylko ułamek zekundy, komendancie.
Vimes poweselał. To już brzmiało bardziej rozsądnie.
Oczywiście, to nigdy nie jest prawda. Ale było ciepłe popołudnie i Vimes wciąż miał dobry humor. Siedzieli więc i patrzyli przed siebie z tymi stężałymi uśmiechami ludzi, którzy zastanawiają się, czemu ułamek sekundy trwa pół godziny. Otto tymczasem starał się poustawiać wszechświat w sposób według siebie odpowiedni.
— Wiesz, Havelock będzie się zastanawiał, jak cię wynagrodzić — szepnęła Sybil, gdy zaaferowany wampir kręcił się wokół.
— No to niech się zastanawia — odparł Vimes. — Mam wszystko, czego pragnę.
Uśmiechnął się.
Pstryk!
* * *
— Sześćdziesięciu nowych funkcjonariuszy? — powtórzył lord Vetinari.
— Cena pokoju, sir — odparł z przekonaniem kapitan Marchewa. — Jestem pewien, że komendant Vimes nie zgodzi się na mniejszą liczbę. Naprawdę nie wystarcza nam sił.
— Sześćdziesięciu ludzi… i krasnoludów, i trolli, oczywiście… to więcej niż trzecia część waszego obecnego stanu osobowego — stwierdził Patrycjusz, stukając laską o bruk. — Pokój przedstawia dość pokaźny rachunek, kapitanie.
— Oraz kilka dywidend, sir — zauważył Marchewa.
Spojrzeli na znak przekreślonego poziomą linią koła nad wejściem do kopalni, tuż ponad czarno-żółtą liną używaną przez straż, by nie dopuszczać intruzów.
— Kopalnia przypada nam domyślnie? — spytał Vetinari.
— Tak się wydaje, sir. O ile się orientuję, właściwy termin to „wywłaszczenie”.
— A tak. Oznacza otwartą kradzież w wykonaniu rządu.
— Ale gragowie wykupili prawo własności, sir. Raczej nie będą teraz protestować.
— Słusznie. Czy krasnoludy naprawdę potrafią budować wodoszczelne tunele?
— O tak. Sztuczka jest niemal tak stara jak górnictwo. Zechce pan wejść do środka, sir? Ale obawiam się, że winda chwilowo nie działa.
Lord Vetinari obejrzał tory i małe wózki, którymi krasnoludy przewoziły wydobytą ziemię. Dotknął suchych ścian. Wrócił na górę i zmarszczył czoło, kiedy tonowy blok żelaza przebił ścianę, wirując, przemknął mu przed twarzą, wybił otwór w drugiej ścianie i zagrzebał się na ulicy.
— Czy coś takiego powinno się zdarzyć? — zapytał, strzepując z szaty okruchy tynku.
— Ależ ma moment! — zawołał jakiś podniecony głos za nimi. — To niemożliwe! Zadziwiające!
Jakiś osobnik przeszedł przez rozbitą ścianę. Dygocząc z podniecenia, podbiegł do kapitana Marchewy.
— Obraca się raz na 6,9 sekundy, ale moment obrotowy jest ogromny! Wyrwało klamry! Co go napędza?
— Nikt chyba nie wie — odparł Marchewa. — W Überwaldzie…
— Przepraszam, ale o co tutaj chodzi? — przerwał im Vetinari, rozkazująco unosząc dłoń.
Osobnik spojrzał na niego, a potem na Marchewę.
— Kto to? — zapytał.
— Lord Vetinari, władca miasta. Czy pozwoli pan sobie przedstawić, sir… To jest pan Pony z Gildii Mechaników — powiedział szybko Marchewa. — Panie Pony, proszę pokazać jego lordowskiej mości piastę.
Pony niechętnie podał Vetinariemu przedmiot, który wyglądał jak dwa sześciocalowe sześciany połączone ścianą, jakby dwie kostki do gry sklejone szóstkami. Jedna z nich obracała się względem drugiej — bardzo, bardzo powoli.
— Och — powiedział chłodno Patrycjusz. — Mechanizm. Jak miło.
— Miło? — obruszył się Pony. — Nie rozumie pan? Nie przestaje się kręcić!
Wraz z Marchewą spojrzeli wyczekująco.
— A to dobrze, tak? — upewnił się Patrycjusz.
Marchewa odkaszlnął.
— Tak, sir. Takie urządzenie zasila jedną z największych kopalni w Überwaldzie. Wszystkie pompy, wiatraki do wymiany powietrza, wózki przewożące rudę, miechy w kuźniach, windy… wszystko. Tylko jedno takie urządzenie. To inny rodzaj Mechanizmu, jak sześciany. Nie wiemy, jak są zbudowane, występują bardzo rzadko, ale te trzy, o których słyszałem, nie przestały działać od setek lat. Nie zużywają paliwa. Niczego nie potrzebują. Po prostu się kręcą.
Читать дальше