— To oszustwo! — wykrzyknął Twardziec.
— …powie, że to oszustwo — tłumaczył dalej Nieśmialsson. — Dlatego prosimy: zejdźcie do jaskiń pod doliną, a znajdziecie tam nas, w pokoju, który nie może być złamany.
Dudniący głos z sześcianu umilkł. Znowu zabrzmiał szum ledwie słyszalnych dźwięków, a potem cisza.
Małe kwadraty przesuwały się przez chwilę, jak przy układaniu klocków łamigłówki. I potem wrócił dźwięk, ale teraz z sześcianu wydobywały się krzyki i brzęk stali.
Vimes obserwował twarz króla. Część z tego już wiedziałeś, myślał. Nie wszystko, ale nie wyglądasz na zdziwionego, że to mówił Krwawy Topór. Pogłoski? Dawne opowieści? Coś w kronikach? Nigdy mi nie powiesz…
— Ha’dra — rzucił Nieśmialsson i sześcian zamilkł. — To znaczy „stop”, komendancie — dodał.
— No więc jesteśmy pod doliną Koom — prychnął wzgardliwie Twardziec. — I co znajdujemy?
— Znajdujemy ciebie — odparł Nieśmialsson. — Zawsze znajdujemy ciebie.
— Martwe trolle. Martwe krasnoludy. I nic więcej niż tylko głos — mówił Twardziec. — Jest tu Ankh-Morpork. Oni są podstępni. Te słowa mogły być wypowiedziane wczoraj!
Król obserwował Twardźca i Nieśmialssona. Podobnie jak wszystkie krasnoludy.
Nie musicie się kłócić! — chciał krzyknąć Vimes. Po prostu zakujcie tych drani, a resztę rozstrzygniemy później!
Ale w byciu krasnoludem najważniejsze są słowa i prawa.
— To są szacowni gragowie. — Twardziec wskazał okryte czernią postacie za sobą. — Studiowali Historie! Studiowali Mechanizmy! Tysiące lat wiedzy stoi oto przed wami! A ty? Co ty wiesz?
— Przyszliście, żeby zniszczyć prawdę — rzekł Nieśmialsson. — Nie mieliście odwagi, by jej zaufać. Głos jest tylko głosem, ale ciała to dowód. Przybyliście, by je zniszczyć.
Twardziec wyrwał jakiemuś górnikowi topór i zamachnął się, nim gwardziści zdążyli zareagować. Kiedy uświadomili sobie, co się dzieje, nastąpił ogólny ruch naprzód.
— Nie! — zawołał Nieśmialsson, unosząc ręce. — Sire, proszę! To dyskusja między gragami!
— Dlaczego nie nosisz topora? — warknął Twardziec.
— Nie potrzebuję topora, żeby być krasnoludem — oświadczył Nieśmialsson. — Nie muszę też nienawidzić trolli. Jakaż to istota określa się poprzez nienawiść?
— Uderzasz w nasze korzenie! — rzekł Twardziec. — W same korzenie!
— Więc ty uderz w ich obronie. — Nieśmialsson wyciągnął puste ręce. — I proszę schować miecz, komendancie Vimes — dodał, nie odwracając głowy. — To sprawa krasnoludów. Słuchaj mnie, Twardziec! Nadal tu stoję. W co wierzysz? Ha’ak! Ga strak ja’ada!
Twardziec rzucił się naprzód, unosząc topór. Nieśmialsson poruszył się błyskawicznie, zabrzmiał odgłos uderzenia, a potem wszyscy zobaczyli scenę tak nieruchomą, jak te zadumane postacie wokół jaskini. Był Twardziec ze wzniesionym toporem. Był Nieśmialsson klęczący na jednym kolanie, z jedną dłonią niemal przyjaźnie opartą o pierś Twardźca, a krawędzią drugiej przyciśniętą do jego krtani.
Twardziec otworzył usta, z których wydobył się tylko cichy skrzek i strumyczek krwi. Zrobił kilka kroków w tył i padł na plecy.
Topór uderzył w mały, wilgotny, kamienny wodospad i przebił się przez tysiące lat kapania. Odpryski czasu posypały się dookoła.
Nieśmialsson wstał i roztarł dłoń.
— To jakby użyć topora — powiedział, nie zwracając się do nikogo konkretnego. — Ale bez topora.
Podniósł się tumult. Nagle przez tłum przecisnął się nowy, ociekający wodą krasnolud.
— Sire, oddział trolli nadchodzi doliną! Pytają o ciebie! Mówią, że chcą pertraktować!
Rhys przestąpił nad ciałem Twardźca, spoglądając uważnie na otwór w kamiennym wodospadzie. Dotknął go, a wtedy wypadł jeszcze jeden kawałek.
— Czy ich przywódca jest jakiś szczególny? — zapytał z roztargnieniem, wciąż wpatrując się w nowo odsłoniętą ciemność.
— Tak, sire! Jest cały… błyszczący!
— Aha. Dobrze. Będziemy pertraktować. Sprowadź go tutaj na dół.
— Czy może to być troll, który zna bardzo potężnych krasnoludów? — zapytał Vimes.
Dolny król przez chwilę patrzył mu w oczy.
— Tak, wydaje mi się, że tak. — Podniósł głos. — Niech ktoś mi poda pochodnię! Komendancie Vimes, zechce pan… Niech pan na to spojrzy, dobrze?
W głębinie odsłoniętej groty coś błyszczało.
* * *
Tego dnia w roku 1802 malarz wrzucił migoczący przedmiot do najgłębszej studni, jaką znał. Nikt go już więcej nie usłyszy.
Kurczak ścigał Methodię Rascala aż do domu.
* * *
Byłoby łatwiej, myślał Vimes, gdyby to była tylko opowieść. Ktoś wyciągnie miecz z kamienia albo wrzuci magiczny pierścień w morskie głębiny i wśród powszechnej radości świat się zmienia.
Ale to było prawdziwe życie. Świat się nie zmienił, tylko zatrząsł. Nadszedł Dzień Doliny Koom, lecz w dolinie Koom nie odbywała się bitwa. Jednak to, co się działo, trudno by też nazwać pokojem. Działo się… No, właściwie to działy się komitety. Trwały negocjacje. Zresztą, o ile Vimes się orientował, aż do negocjacji jeszcze się nie posunęli. Nie zakończyli nawet rozmów na temat spotkań w sprawie delegacji. Jednak nikt nie zginął, chyba żeby umarł z nudów.
Należało spruć wielki kawał historii, a na tych, którzy nie byli bezpośrednio zaangażowani w tę delikatną działalność, czekała wymagająca okiełznania dolina Koom. Dwaj mityczni bohaterowie znajdowali się w jaskini, a wystarczyła jedna porządna burza i kilka pechowo zablokowanych strumieni, żeby rwąca woda, niosąca miażdżące wszystko głazy, starła całe to miejsce. To jeszcze nie nastąpiło, ale wcześniej czy później dynamiczna geografia weźmie się do pracy. Dlatego doliny Koom nie można było zostawić jej własnemu losowi — już nie.
Gdziekolwiek człowiek spojrzał, ekipy krasnoludów i trolli mierzyły, przekierowywały, przegradzały i wierciły. Zajmowały się tym od dwóch dni, ale praca nie miała końca, ponieważ każda zima zmieniała planszę tej gry. Dolina Koom zmuszała ich do współpracy. Piekielna dolina Koom…
Vimes uważał, że wszystko układa się zbyt gładko, ale natura już taka bywa. Niektóre zachody słońca są tak różowe, że trudno o większe bezguście.
Jedno tylko zdarzyło się szybko — tunel. Krasnoludy wykuły drogę w miękkim wapieniu i teraz można było dotrzeć do groty spacerem, choć najpierw trzeba było odczekać swoje w kolejce trolli i krasnoludów.
Schodzący w dół spoglądali na siebie co najmniej niepewnie. Wracający na górę czasami byli zagniewani, czasami bliscy łez, a czasem po prostu szli przed siebie, wpatrzeni w ziemię.
Kiedy wyszli, często zbijali się w ciche grupki.
Sam, z Młodym Samem na rękach, nie musiał czekać. Wszedł do środka, mijając trolle i krasnoludy zajęte starannym odnawianiem połamanych stalagmitów (nie wiedział, że to możliwe, ale podobno za pięćset lat będą jak nowe). A potem wszedł do jaskini, którą zaczęto już nazywać Grotą Królów.
I siedzieli tu, trudno zaprzeczyć. Król krasnoludów osunął się na planszę, zaszklony wiecznie cieknącą wodą, z brodą zmienioną w kamień, zespolony ze skałą. Ale diamentowy król nawet po śmierci stał prosto, choć skóra mu zmętniała. Wciąż dało się zobaczyć przed nim figury. Miał wykonać ruch — zdrowy mały stalaktyt zwisał z jego wyciągniętej dłoni.
Połamali małe stalagmity, żeby zrobić figury, które unieruchomił czas. Wydrapane na kamiennej planszy linie stały się prawie niewidoczne, ale gracze w łupsa z obu gatunków analizowali już tę partię, a jej schemat ukazał się w „Pulsie”. Diamentowy król grał krasnoludami. Najwyraźniej obie strony miały jeszcze szansę na zwycięstwo.
Читать дальше