— On ogle soggle!
Vimes patrzył. To było mówiące pudełko. I o coś mu chodziło.
— Woggle soggle lon!
Powoli przechylił pudełko. Z wnętrza wylała się woda.
— Nie słuchałeś! Krzyczałem, a ty nie słuchałeś! — żalił się chochlik. — Jest za pięć szósta! Czytanie Młodemu Samowi!
Vimes położył sobie protestujące pudełko na piersi i wpatrzył się w blade gwiazdy.
— Muszę czytać Młodemu Samowi — wymamrotał i zamknął oczy. I natychmiast otworzył je znowu. — Muszę czytać Młodemu Samowi!
Gwiazdy się przesuwały. To nie było niebo! Jak mogłoby to być niebo?
To przecież przeklęta jaskinia, prawda?
Jednym ruchem przetoczył się i poderwał na nogi. Gwiazd pojawiło się więcej; sunęły po ścianach. Vurmy poruszały się celowo. Nad jego głową zmieniły się już w rozjarzoną rzekę.
I chociaż trochę migotały, jednak zapalały się znowu światełka w głowie Vimesa. Rozejrzał się w tym, co przestało być ciemnością, zmieniło się w głęboki mrok, a mrok był niczym jasny dzień po ciemności, jaka panowała wcześniej.
— Muszę czytać Młodemu Samowi… — wyszeptał, zwracając się do groty ogromnych stalaktytów i stalagmitów, wszystkich lśniących wilgocią. — Czytać… Młodemu Samowi…
Potykając się, ślizgając w płytkich kałużach, przebiegając czasem po łatach białego piasku, Vimes ruszył za światłami.
* * *
Minutowa wskazówka na stojącym w holu zegarze dotarła już prawie do dwunastki i drżała. Sybil starała się nie patrzeć na zmartwione twarze swego gospodarza i gospodyni. Gwałtownie otworzyła drzwi frontowe. Nie było tam Sama. Nikt też nie galopował drogą.
Zegar wybił godzinę. Usłyszała, że ktoś staje cicho obok niej.
— Czy życzy sobie pani, żebym poczytał młodemu paniczowi, madame? — zaproponował Willikins. — Być może, męski głos zdoła…
— Nie. Ja tam pójdę — odparła spokojnie Sybil. — Ty zaczekaj tu na mojego męża. Będzie niedługo.
— Tak, proszę pani.
— Prawdopodobnie będzie się bardzo spieszył.
— Zaprowadzę go natychmiast, proszę pani.
— Będzie tu, wiesz przecież!
— Tak, proszę pani.
— Choćby musiał przechodzić przez ściany!
Wspięła się na schody w chwili, gdy zegar skończył wybijać godzinę. Ten zegar źle chodzi. To przecież oczywiste.
Młody Sam został umieszczony w dawnym pokoju dziecinnym — dość ponurym pomieszczeniu, całym w szarościach i brązach. Był tu naprawdę przerażający koń na biegunach, ze strasznymi zębami i obłąkanymi szklanymi oczami.
Chłopczyk stał już w łóżeczku. Uśmiechał się, ale uśmiech zmienił się w wyraz zdziwienia, kiedy Sybil przysunęła sobie krzesło i usiadła.
— Tatuś poprosił mamusię, żeby ci dzisiaj poczytała, Sam — oznajmiła wesoło. — Będzie zabawnie, prawda?
Serce nie mogło jej pęknąć, ponieważ było już rozbite na drobne kawałeczki. Ale i tak jęknęło cicho, gdy chłopczyk popatrzył na nią, na drzwi, znowu na nią, a potem zaczął głośno płakać.
* * *
Potknął się i upadł do płytkiej sadzawki. Odkrył, że przewrócił się o krasnoluda. Martwego. Bardzo martwego. Tak bardzo martwego, że kapiąca woda zbudowała na nim niewielki stalagmit, a warstewką mlecznego kamienia umocowała go do skały, przy której siedział.
— Muszę czytać dziecku — wyjaśnił z powagą Vimes pociemniałemu hełmowi.
Kawałek dalej, na piasku, leżał krasnoludzi topór. To, co działo się obecnie w głowie Vimesa, trudno określić jako spójne myśli. Słyszał jednak przed sobą ciche odgłosy, a instynkt — tak stary jak myśl — uznał, że nie istnieje coś takiego jak nadmierna siła rąbania.
Vimes podniósł broń — pokrywała ją tylko cieniutka warstewka rdzy. Wokół zauważył inne garby i wzgórki na podłożu jaskini. Teraz, kiedy przyjrzał się im dokładniej, wszystkie chyba…
Nie ma czasu! Trzeba czytać książkę!
Na końcu groty teren podnosił się trochę, nieco zdradziecki z powodu kapiącej wody. Bronił się przed Vimesem, ale topór pomagał w marszu. Jeden problem naraz. Wspinać się. Trzeba czytać książkę!
I wtedy usłyszał płacz. To jego syn płakał. Krzyk wypełnił umysł.
Będą płonąć…
Schody wpłynęły w jego wizję — schody sięgające w nieskończoną ciemność. Krzyk dobiegał stamtąd.
Stopy się ześliznęły. Ostrze topora wgryzło się w mleczny kamień. Łkając i klnąc, zsuwając się przy każdym kroku, Vimes dotarł na szczyt zbocza.
Otworzyła się przed nim ogromna jaskinia. Wszędzie krzątały się krasnoludy. Wyglądało to jak kopalnia.
Czterech stało całkiem niedaleko Vimesa, w którego wizjach podskakiwały małe owieczki. Krasnoludy wpatrywały się w tę krwawą, chwiejącą się zjawę, sennie machającą mieczem w jednej ręce i toporem w drugiej.
Oni też mieli topory. Ale zjawa spojrzała na nich groźnie i zapytała:
— Gdzie… jest… moja… krówka?
Cofnęli się.
— Czy to moja krówka?— dopytywał się stwór, ruszając chwiejnie naprzód.
Smutnie pokręcił głową.
— Robi „Beee!” —zatkał. — To… owieczka.
Osunął się na kolana, zacisnął zęby i zwrócił twarz ku górze. Jak człowiek tracący zmysły od cierpień, zaklinający bóstwa fortuny i burzy, ryknął:
— To! Nie!! Moja!!! Krówka!!!!
Wołanie rozbrzmiało echem w jaskini, a tak wielka moc je wysłała, że przebiło się przez zwykłą skałę, przetopiło przez zwykłe góry, zahuczało przez długie mile… A w ponurym dziecinnym pokoju Młody Sam przestał płakać i rozejrzał się, nagle szczęśliwy, choć zdziwiony. I powiedział, zaskakując swą zrozpaczoną matkę:
— Kuf!
Krasnoludy cofały się po zboczu. Nad nimi przelewały się vurmy lśniące zielono.
— Gdzie jest moja krówka? Czy to moja krówka?— zapytał intruz.
We wszystkich zakamarkach groty krasnoludy przerwały pracę. Atmosferę wypełniła niepewność. To był przecież tylko jeden człowiek. W wielu umysłach pojawiło się pytanie: Co ktoś zamierza z tym zrobić? Nie przeformowało się jeszcze w: Co ja mam zamiar z tym zrobić? I gdzie ta krówka? Na dole nie było żadnych krówek.
— Robi „Ihaha!”. To konik! To nie moja krówka!
Krasnoludy spoglądały po sobie. Gdzie w takim razie jest konik? Czy ktoś słyszał konia? Może ktoś jeszcze krąży tu pod ziemią?
Czterej wartownicy weszli do groty, szukając rady i wsparcia. Zebrało się tu już kilku głębinowców, którzy pogrążeni w gorączkowej rozmowie, nerwowo zerkali na zbliżającego się człowieka.
W migoczącej wizji Vimesa pojawiały się też kudłate króliczki i puszyste kaczuszki.
Znowu osunął się na kolana i zapłakał, wpatrzony w ziemię.
Sześciu osłoniętych czernią strażników odłączyło się od grupy. Jeden z nich wysuwał przed sobą ogniową broń i ostrożnie zbliżał się do przybysza. Płomyk zapłonu na czubku był najjaśniejszym punktem w jaskini.
Intruz uniósł głowę; płomyk odbijał się czerwienią w jego oczach.
— Czy to moja krówka? —warknął.
A potem cisnął toporem znad ramienia, prosto w strażnika. Topór uderzył w ogniową broń, która wybuchła.
— Robi „Hruumgh!”
— Hg! — powiedział Młody Sam, kiedy matka tuliła go, wpatrzona w ścianę.
Płonący olej rozprysnął się w ciemności. Kilka kropli chlapnęło Vimesowi na rękę. Ból, ostry ból był daleki i obojętny. Vimes zdawał sobie sprawę, ale tak jak zdawał sobie sprawę z istnienia księżyca.
Читать дальше