— To nie moja krówka! —stwierdził, wstając.
Ruszył przed siebie, ponad płonącym olejem, przez czerwieniejącą na obrzeżach chmurę dymu, obok krasnoludów tarzających się po ziemi w desperackiej próbie zduszenia ognia. Zdawało się, że czegoś szuka.
Jeszcze dwóch strażników pobiegło w jego stronę. Pozornie ich nie zauważył, ale przyklęknął i zatoczył krąg mieczem. Mała owieczka kołysała się przed jego oczami.
Jakiś bardziej przytomny krasnolud znalazł kuszę i celował, lecz musiał przerwać, by odpędzić przelatujące przed nim nietoperze. Wymierzył ponownie, obejrzał się, słysząc trzask, jakby uderzyły o siebie dwa kawały mięsa, po czym został podniesiony i rzucony w ciemność przez nagą kobietę. Zaszokowany górnik zamachnął się toporem na uśmiechniętą dziewczynę, która jednak zniknęła w chmurze nietoperzy.
Wszędzie rozlegały się krzyki. Vimes nie zwracał na nie uwagi. Krasnoludy nadbiegały z dymu, ale odtrącał je tylko na boki. Znalazł to, czego szukał.
— Czy to moja krówka? Robi „Muuu!”.
Podniósł kolejny porzucony topór i ruszył biegiem.
— Tak! To jest moja krówka!
Gragowie kryli się za pierścieniem gwardzistów, zbici w gorączkową gromadkę. Vimesowi płonęły oczy i płomienie falowały za hełmem. Krasnolud trzymający miotacz rzucił broń na ziemię i uciekł.
— Hurra, hurra, cudowny to dzień, bo znalazłem moją krówkę!
I może to przeważyło, jak mówiono później. Przed berserkerem nie ma żadnej obrony. Krasnoludy przysięgały, że będą walczyć do śmierci, ale przecież nie do takiej śmierci. Najwolniejszy z czterech gwardzistów padł pod ciosami topora i miecza, pozostali rozpierzchli się i uciekli.
A Vimes zatrzymał się przed skulonymi, starymi krasnoludami, unosząc nad głową broń.
I stanął, kołysząc się jak posąg…
* * *
Noc, noc trwająca wieczność. Ale wśród niej — miasto, mroczne i rzeczywiste tylko na pewne sposoby. Istota skuliła się w swoim zaułku, gdzie wznosiła się mgła. To nie mogło się zdarzyć!
A jednak się zdarzyło. Ulice wypełniły się… stworzeniami. Ptakami! Zmieniającymi kształty! Wrzeszczącymi jak opętane! A ponad nimi, wyższa niż dachy, owieczka przeskakiwała tam i z powrotem szerokimi, powolnymi ruchami, dudniąc po bruku ulic.
Potem opadły pręty kraty, trzasnęły o kamienie, a istota została odepchnięta.
A przecież było już tak blisko! Ocaliła stworzenie, przebijała się, zaczynała zyskiwać kontrolę… a teraz to…
W ciemności, głośniejsze niż szum deszczu, zabrzmiały kroki.
Jakaś postać pojawiła się we mgle.
Zbliżała się.
Woda spływała z metalowego hełmu i natartego olejem skórzanego płaszcza. Postać się zatrzymała. Z całkowitym spokojem uniosła dłonie do twarzy i zapaliła cygaro.
Zapałka upadła na bruk, zasyczała i zgasła, a postać powiedziała:
— Czym jesteś?
Istota poruszyła się jak pradawna ryba w głębokim stawie. Była zbyt zmęczona, by uciekać.
— Jestem Przyzywającą Ciemnością. — Nie był to właściwie dźwięk, ale gdyby był, przypominałby syczenie. — A kim ty jesteś?
— Jestem Strażnikiem.
— Oni zabiliby twoją rodzinę! — Ciemność rzuciła się naprzód i napotkała opór. — Pomyśl, ilu już zabili! Kim jesteś, żeby mnie powstrzymywać?
— On mnie stworzył. Quis custodiet ipsos custodes? Kto pilnuje strażników? Ja. Pilnuję go. Zawsze. Nie zmusisz go, żeby dla ciebie mordował.
— Co to za człowiek, który stwarza własnego policjanta?
— Ten, który boi się ciemności.
— I powinien — stwierdziła istota z satysfakcją.
— To prawda. Ale chyba nie zrozumiałaś. Nie jestem tu po to, by nie dopuścić ciemności do wnętrza. Jestem po to, żeby jej nie wypuszczać. — Brzęknęło, kiedy mglisty Strażnik uniósł ślepą latarnię i uchylił klapę. Pomarańczowe światło rozcięło czerń. — Możesz mnie nazywać… Strzegącą Ciemnością. Wyobraź sobie, jaki muszę być silny.
Przyzywająca Ciemność cofała się rozpaczliwie w głąb zaułka, ale światło podążało za nią, raniło ją…
— A teraz — rzekł Strażnik — wynoś się z miasta.
* * *
…i runął, kiedy wilkołak wylądował mu na plecach.
Angui ślina ściekała z kłów. Sierść na grzbiecie sterczała jak zęby piły. Wargi odsuwały się niczym fala. Warkot dobiegał jakby z głębi nawiedzonej jaskini. Wszystko to przekazywało mózgowi dowolnej istoty małpokształtnej, że każdy ruch oznacza śmierć. I choć bezruch także oznacza śmierć, to jednak nie natychmiastową, nie w tej sekundzie, i że pojawił się jako wybór dla sprytniejszych małp.
Vimes nie mógł się poruszyć. Warkot sprawił, że stężały mu mięśnie. Groza panowała nad ciałem.
Pozdrawiam cię, odezwała się myśl, która nie była jego myślą, a potem odczuł nagły brak czegoś, czego obecności nie zauważał. W ciemności za oczami przesunęła się ciemna płetwa.
Usłyszał jęk i znikło coś, co go przygniatało. Zobaczył blednący w powietrzu prymitywny rysunek oka z ogonem. Rysunek zapadł się w nicość, a wszechogarniająca ciemność z wolna ustąpiła płomieniom i lśnieniu vurmów. Przelano krew, więc spływały po ścianach. Czuł…
Minął pewien czas. Vimes ocknął się nagle.
— Przeczytałem mu — powiedział, głównie po to, by się pocieszyć.
— Tak, sir — potwierdziła stojąca z tyłu Angua. — I to bardzo wyraźnie. Byliśmy ponad sto sążni dalej. Dobra robota, sir. Pomyśleliśmy, że powinien pan odpocząć.
— Jaką robotę dobrze wykonałem? — spytał Vimes, próbując usiąść.
Ruch wypełnił jego świat cierpieniem, ale zdążył rzucić okiem, nim znów opadł na plecy. W jaskini było pełno dymu, ale tu i tam migotały też normalne pochodnie. W pewnej odległości zauważył też bardzo wielu krasnoludów; niektórzy siedzieli, inni stali w grupkach.
— Dlaczego jest tu ich tylu, sierżancie? — zapytał. — I czemu nie usiłują nas pozabijać?
— To ludzie dolnego króla, sir. Jesteśmy jego więźniami… tak jakby… tylko że niezupełnie.
— Rhysa? Do demona z tym! — Vimes spróbował wstać. — Kiedyś uratowałem mu życie!
Stanął na nogach, ale zaraz by upadł, gdyby Angua nie chwyciła go i nie usadziła delikatnie na kamieniu. Ale przynajmniej siedział.
— Niezupełnie więźniami — powtórzyła Angua. — Nie możemy nigdzie stąd pójść, ale ponieważ nie wiedzielibyśmy, dokąd iść, nawet gdybyśmy mogli, wszystko to jest raczej teoretyczne. Przepraszam, że jestem w samej bieliźnie, sir, ale wie pan, jak to bywa. Krasnoludy obiecały przynieść mój ekwipunek. Ehm… Wszystko zrobiło się polityczne, sir. Krasnolud, który dowodzi, jest porządnym gościem, sir, ale sytuacja go przerasta, więc trzyma się tego, co wie. Tylko że… no, nie wie zbyt wiele. Pamięta pan, co się w ogóle działo? Był pan nieprzytomny przez dobre dwadzieścia minut.
— Tak. Były tu… kudłate owieczki… — Vimes ucichł na chwilę. W jakiś sposób to, co właśnie powiedział, chwyciło pierścień wiarygodności i wrzuciło go do bardzo głębokiej dziury. — Nie było kudłatych owieczek, prawda?
— Żadnej nie zauważyłam — odparła Angua powoli. — Widziałam za to biegnącego wrzeszczącego szaleńca, sir. Ale w dobrym znaczeniu — dodała szybko.
Wewnętrzny Vimes przyjrzał się swoim wspomnieniom, których sobie nie przypomniał za pierwszym razem.
— Ja… — zaczął.
— Wszystko jest… tak jakby w porządku, sir — uspokoiła go Angua. — Ale niech pan to obejrzy. Nieśmialsson mówi, że powinien pan widzieć wszystko.
Читать дальше