— Nie rób tego więcej, proszę.
— Oczywiście, sir. Ale powóz sam sobą steruje. Nie sądzę, żeby udało się go zmusić do zderzenia z czymkolwiek.
— Nie próbuj — ostrzegł szybko Vimes. — I przysiągłbym, że widziałem za nami wybuchającą krowę! Trzymaj nas z daleka od ludzi i miasteczek, dobrze?
Za powozem rzepy i kamienie wyskakiwały w powietrze, a potem toczyły się we wszystkie strony. Vimes miał nadzieję, że nie będą mieli przez to kłopotów [20] Jak się okazało, winę za wszystko przypisano ludziom z innego świata, więc sprawa skończyła się dobrze.
.
Inne zjawisko, jakie zauważył, to że pejzaż przed nimi był dziwnie niebieskawy, a z tyłu zyskiwał wyraźnie czerwony odcień. Wolał o tym nie wspominać, na wypadek gdyby brzmiało zbyt dziwacznie.
Dwa razy musieli się zatrzymać, by spytać o drogę, a o wpół do szóstej znaleźli się dwadzieścia mil od doliny Koom. Był tam zajazd. Usiedli na dziedzińcu. Nikt się właściwie nie odzywał. Oprócz Willikinsa, który najwyraźniej kochał prędkość, jedynymi osobami, którymi ta podróż nie wstrząsnęła, byli Sybil i Młody Sam, wyraźnie całkiem zadowolony, oraz Detrytus, który z niezwykłą uciechą patrzył, jak świat pędzi obok. Cegła wciąż leżał twarzą w dół na dachu powozu i trzymał się z całej siły.
— Dziesięć godzin… — rzekł Fred Colon. — W tym obiad i przystanek, kiedy nam było niedobrze. Trudno uwierzyć…
— Ludzie nie powinni tak szybko jeździć — jęknął Nobby. — Mój mózg jest chyba jeszcze w domu!
— Wiesz, Nobby, jeśli mamy czekać, aż nas dogoni, to może kupię dom w okolicy, co?
Nerwy są napięte, umysły biegną z tyłu… Dlatego właśnie nie lubię magii, myślał Vimes. Ale jesteśmy tutaj i to zadziwiające, jak piwo w zajeździe pomaga odzyskać spokój.
— Może nawet uda się jeszcze rzucić okiem na dolinę Koom przed zmrokiem — oświadczył do wtóru ogólnych jęków.
— Nie, Sam! Wszyscy potrzebują posiłku i odpoczynku — stwierdziła Sybil. — Pojedźmy do miasta jak porządni ludzie, miło i powoli, a wszyscy jutro będziemy jak nowi.
— Lady Sybil ma rację, komendancie — zgodził się Nieśmialsson. — Nie radziłbym odwiedzania doliny nocą, nawet o tej porze roku. Bardzo łatwo się zgubić.
— W dolinie? — zdziwił się Vimes.
— O tak, sir — poparła graga Cudo. — Zobaczy pan dlaczego, sir. A przede wszystkim jeśli człowiek się zgubi, to ginie.
* * *
W czasie spokojnej jazdy do miasta, i ponieważ była już szósta, Vimes przeczytał Młodemu Samowi „Gdzie jest moja krówka”. Właściwie był to wspólny wysiłek. Cudo uprzejmie podłożyła dźwięki kur — dziedzina, w której Vimes miał pewne braki. Detrytus wygłosił „Hruumgh!”, które zatrzęsło oknami. Grag Nieśmialsson, wbrew ogólnym oczekiwaniom, całkiem sprawnie naśladował świnkę. Dla Młodego Sama, oglądającego to wszystko wielkimi jak spodki oczami, był to Spektakl Roku.
* * *
Pusia nie spodziewała się ich tak szybko, ale Damy, które Organizują, rzadko bywają zaskoczone zbyt wczesnym przybyciem gości. Okazało się, że Pusia jest w rzeczywistości Berenice Waynesbury, ku powszechnej uldze, z domu Mousefather, że ma zamężną córkę mieszkającą pod Quirmem i syna, który wskutek kompletnego nieporozumienia musiał w pośpiechu wyjechać do Czteriksów, ale teraz zajął się hodowlą owiec, no i miała nadzieję, że Sybil, i jego łaskawość oczywiście, będą mogli zostać do soboty, bo zaprosiła chyba wszystkich, a czy młody Sam nie jest po prostu cudowny… i tak dalej, aż do „…i oczyściliśmy jedną ze stajni dla waszych trolli” wypowiedziane z radosnym uśmiechem.
Zanim Sybil lub Vimes zdążyli powiedzieć choć słowo, Detrytus zdjął hełm i skłonił się grzecznie.
— Bardzo pani dziękujemy — rzekł z powagą. — Wie pani, ludzie czasem zapominają je wcześniej sprzątnąć. Te drobiazgi robią różnicę.
— No… dziękuję — rzekła Pusia. — To czarujące. Ja… no, jeszcze nigdy nie widziałam trolla noszącego ubranie…
— Mogem je zdjąć, jak pani woli — zapewnił Detrytus.
W tym miejscu Sybil delikatnie ujęła Pusię pod ramię.
— Chodź, przedstawię ci pozostałych — zaproponowała.
Pan Waynesbury, sędzia pokoju, nie był takim łapownikiem, jakiego spodziewał się Vimes. Wysoki, chudy, niewiele mówił; w domu zwykle przebywał w gabinecie pełnym książek prawniczych, fajek i ekwipunku wędkarskiego. Rankami wymierzał sprawiedliwość, popołudniami łowił. Łaskawie wybaczył Vimesowi całkowity brak zainteresowania muchami.
Miasteczko Ham-nad-Koom utrzymywało się z rzeki. Kiedy Koom spływała na równiny, rozszerzała się i zwalniała, bardziej pełna ryb niż puszka sardynek. Po obu jej stronach ciągnęły się mokradła z głębokimi, ukrytymi jeziorkami, gdzie żyły i żywiły się niezliczone ptaki.
Aha… i były czaszki.
— Jestem też koronerem — poinformował Vimesa pan Waynesbury, otwierając drzwi szafki pod biurkiem. — Każdej wiosny znajdujemy trochę kości niesionych przez wodę aż tutaj. Głównie turystów, oczywiście. Niestety, oni naprawdę nie chcą słuchać rad. Ale czasem trafiają się obiekty bardziej… historycznej natury.
Na krytym skórą blacie położył czaszkę krasnoluda.
— Ma około stu lat. Z ostatniej wielkiej bitwy, mniej więcej sto lat temu. Niekiedy trafi się też kawałek zbroi. Wszystko składamy w kostnicy. Od czasu do czasu krasnoludy albo trolle zjawiają się z wózkiem, sortują znaleziska i wywożą swoją część. Traktują to bardzo poważnie.
— Jakiś skarb? — spytał Vimes.
— Ha… Nic, o czym by mi powiedziano. A usłyszałbym, gdyby to było coś dużego. — Sędzia westchnął. — Co roku przybywają poszukiwacze. Niektórzy mają szczęście.
— Znajdują złoto?
— Nie, ale wracają żywi. A inni? Kiedy przyjdzie czas, woda wynosi ich z jaskiń. — Ze stojaka na biurku wybrał fajkę i zaczął ją nabijać. — Jestem zdumiony, że ktokolwiek uznaje za konieczne zabieranie ze sobą broni. Dolina zabija człowieka dla kaprysu. Weźmie pan któregoś z moich chłopaków, komendancie?
— Mam własnego przewodnika — odparł Vimes i dodał: — Ale dziękuję panu.
Sędzia Waynesbury pyknął z fajki.
— Jak pan sobie życzy, naturalnie — rzekł. — W każdym razie będę obserwował rzekę.
* * *
Anguę i Sally położono we wspólnej sypialni. Angua starała się przyjąć to z humorem. Gospodyni przecież nie powinna się niczego domyślić. Poza tym przyjemnie było położyć się w czystej pościeli, nawet jeśli pokój odrobinę pachniał stęchlizną. Więcej stęchlizny, mniej wampira, myślała; patrzmy na to od jaśniejszej strony.
W ciemności otworzyła jedno oko.
Ktoś przesuwał się cicho po pokoju. Nie wydawał dźwięku, ale jego przejście poruszało powietrze i zmieniało delikatną fakturę nocnych odgłosów.
Teraz stał przy oknie. Było zamknięte, a cichy zgrzyt to pewnie odciągana zasuwka.
Łatwo było stwierdzić, kiedy okno się otworzyło — do pokoju wlały się nowe zapachy.
Nastąpił trzask, który może tylko wilkołak mógł usłyszeć, a potem nagły szelest wielu skórzastych skrzydeł. Maleńkich skórzastych skrzydeł.
Co za bezczelna dziewczyna! Może już jej nie zależy? Nie warto jej gonić. Anguę kusiło, by zamknąć okno i zaryglować drzwi, bo ciekawe, jakie Sally wymyśli usprawiedliwienie, ale zrezygnowała z tego pomysłu. I na razie nie warto nic mówić panu Vimesowi. Co mogłaby udowodnić? Wszystko przypiszą niechęci wilkołaków wobec wampirów…
Читать дальше