— Tak — uspokoiła go Sybil. — Czemu się zatrzymaliśmy?
— Skończyło się… no, skończyło się po prostu — odparł Vimes. — Sprawdzę, czy nikomu nic się nie stało.
Kamień milowy w pobliżu informował, że od Quirmu dzielą ich jeszcze dwie mile. Vimes wyłowił z kieszeni Gooseberry’ego. Obok pacnęła o ziemię rozgrzana do czerwoności kapusta.
— Dzień dobry! — powitał wesoło zdumionego chochlika. — Która jest teraz godzina?
— No… za dziewięć minut ósma, Wstaw Swoje Imię.
— To daje nam trochę powyżej mili na minutę… — mruknął Vimes. — Całkiem nieźle.
Chwiejnie jak lunatyk przeszedł na pole po drugiej stronie drogi i ruszył pasem zgniecionych, parujących jarzyn, aż dotarł do drugiego powozu. Wysiadali z niego ludzie.
— Wszyscy cali? — zapytał. — Na śniadanie dzisiaj mamy gotowaną kapustę, pieczoną kapustę i smażoną kapustę… — Odsunął się zręcznie, gdy parujący kalafior uderzył o ziemię i eksplodował. — I kalafiorową niespodziankę. Gdzie Fred?
— Szuka spokojnego miejsca, żeby zwymiotować — poinformowała Angua.
— Zuch. Odpoczniemy tu minutkę czy dwie…
Po czym Sam Vimes podszedł do kamienia milowego, usiadł, objął go oburącz i tulił do siebie, dopóki nie poczuł się lepiej.
* * *
W ten sposób możemy dogonić krasnoludy, na długo zanim dotrą do doliny Koom. Wielkie nieba, z taką prędkością trzeba uważać, żeby nie wjechać w nich od tyłu!
Ta myśl nękała go, gdy Willikins w bardzo spokojnym tempie wyprowadził powóz z Quirmu, a potem, na pustym odcinku drogi, uwolnił ukrytą moc i teraz pędzili jakieś czterdzieści mil na godzinę. Wydawało się, że to dostatecznie szybko.
W końcu nikomu nic się nie stało. A do doliny Koom dojadą jeszcze przed wieczorem.
Owszem, ale nie taki był plan.
No dobra, myślał, ale jaki właściwie jest ten plan? Oczywiście, bardzo pomocny okazał się fakt, że Sybil znała właściwie wszystkich, a dokładniej każdego, kto był kobietą w odpowiednim wieku i kto uczęszczał do Quirmskiej Pensji dla Młodych Panien w tym samym czasie co ona. Takich osób były chyba setki. Zdawało się, że wszystkie noszą takie imiona, jak Króliczek albo Bąbelek, starannie utrzymują kontakty, są żonami wpływowych lub potężnych mężczyzn, wszystkie ściskają się nawzajem przy spotkaniu i wspominają piękne czasy w klasie 3b czy coś w tym stylu. Gdyby działały wspólnie, mogłyby rządzić światem. Albo — co przychodziło czasem Vimesowi do głowy — już to robiły.
Były to Damy, które Organizują.
Vimes bardzo się starał, ale nie potrafił się zorientować w ich liczbie. Łączyła je sieć korespondencji i zawsze zdumiewała go zdolność Sybil, by martwić się kłopotami z dzieckiem kobiety, którą ostatnio spotkała dwadzieścia pięć lat temu; dzieckiem, którego nie widziała na oczy. Kobiety już takie są.
Teraz mieli się zatrzymać w miasteczku niedaleko ujścia doliny, u damy znanej mu obecnie jako Pusia, której mąż był lokalnym sędzią pokoju. Według Sybil mieli tam własne siły policyjne. W zaciszu swej głowy Vimes przetłumaczył to na „własną bandę łajdackich, bezzębnych i cuchnących łapaczy”, ponieważ takie właśnie grupy spotykało się zwykle w małych miasteczkach.
Poza tym… nie miał żadnych planów. Zamierzał odszukać krasnoludy, jak najwięcej z nich wyłapać i przewieźć do Ankh-Morpork. To jednak była intencja, nie plan. Ale bardzo stanowcza intencja. Zamordowano pięciu ludzi. Od czegoś takiego nie można się odwrócić plecami. Zaciągnie ich z powrotem, zamknie, rzuci w nich wszystkim, co ma, i zobaczy, co się przyklei. Nie sądził, żeby mieli jeszcze zbyt wielu przyjaciół. Oczywiście, wejdzie w to polityka, zawsze wchodzi, ale przynajmniej wszyscy będą wiedzieli, że zrobił, co mógł, a to najlepsze, na co można liczyć. Przy odrobinie szczęścia zniechęci to wszystkich innych do takich głupich pomysłów. Pozostawał jeszcze ten nieszczęsny sekret, ale przyszło mu do głowy, że jeśli go znajdzie i sekret okaże się dowodem, że to krasnoludy wciągnęły w zasadzkę trolle albo trolle wciągnęły w zasadzkę krasnoludy, albo obie strony zwabiły się w zasadzkę równocześnie, no to równie dobrze może go upuścić do jakiejś dziury. Nic się właściwie nie zmieni. Mała jest szansa, że będzie to garniec złota — ludzie rzadko zabierają na pole bitwy pieniądze, bo niewiele można tam za nie kupić.
W każdym razie początek był niezły. Udało im się wyrwać nieco straconego czasu. Mogli teraz utrzymywać mocne tempo i zmieniać konie w każdym zajeździe, prawda? Ale właściwie czemu próbował sam siebie przekonywać? Rozsądek nakazywał jechać wolniej. Szybka jazda jest niebezpieczna.
— Jeśli utrzymamy tempo, możemy być na miejscu pojutrze, prawda? — zwrócił się do Willikinsa, kiedy jechali między łanami młodej kukurydzy.
— Skoro tak pan uważa, sir — odparł Willikins.
Vimes wyczuł dyplomatyczny ton.
— A ty nie uważasz? — spytał. — Powiedz szczerze!
— No więc, sir, te krasnoludy starają się dostać tam jak najszybciej, prawda?
— Pewnie tak. Na pewno nie chcą zwlekać. I co?
— I jestem trochę zdziwiony, sir, że pańskim zdaniem będą korzystać z drogi. Przecież mogą użyć mioteł, prawda?
— Chyba tak — przyznał Vimes. — Ale nadrektor by mi powiedział, gdyby czegoś takiego próbowali.
— Za pozwoleniem, sir, czemu niby miałby cokolwiek wiedzieć? Oni nie musieli przecież zwracać się do dżentelmenów z uniwersytetu. Wszyscy wiedzą, że najlepsze miotły produkują krasnoludy z Miedzianki.
Powóz toczył się dalej.
Po chwili Vimes odezwał się tonem człowieka głęboko zamyślonego.
— Musieliby jednak lecieć tylko nocą. Inaczej ktoś by ich zauważył.
— Szczera prawda, sir — zgodził się Willikins, obserwując drogę.
Znowu zapadła cisza wypełniona intensywnym myśleniem.
— Myślisz, że czymś takim da się przeskakiwać ogrodzenia? — spytał Vimes.
— Z przyjemnością to sprawdzę, sir. Wydaje mi się, że magowie dobrze wszystko przemyśleli.
— A jak prędko to pojedzie, tak z ciekawości?
— Nie wiem, sir. Ale mam przeczucie, że bardzo prędko. Sto mil na godzinę, być może?
— Naprawdę tak sądzisz? To znaczy, że za parę godzin bylibyśmy już w połowie drogi.
— No, mówił pan przecież, sir, że chce tam dotrzeć szybko.
Tym razem milczenie trwało dłużej. W końcu Vimes odezwał się znowu.
— No dobrze, zatrzymaj się gdzieś. Chcę, żeby wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, co zamierzamy zrobić.
— Z przyjemnością, sir — odparł Willikins. — Skorzystam z okazji, żeby uwiązać sobie kapelusz.
* * *
Vimes najlepiej zapamiętał z całej podróży — a tak wiele z niej chciałby zapomnieć — ciszę. I miękkość.
Pewnie, czuł wiatr na twarzy, ale lekki, choć ziemia w dole była już tylko płaską, zieloną smugą. Powietrze kształtowało się jakoś przed powozem, bo kiedy Vimes na próbę podniósł kawałek papieru o stopę nad głową, podmuch natychmiast wyrwał mu go z ręki.
Kukurydza też wybuchała. Przy zbliżaniu się powozu zielone pędy wyskakiwały z ziemi jak ciągnięte z dużą siłą, a potem eksplodowały niczym fajerwerki.
Pas upraw kukurydzy przeszedł w regiony hodowli bydła, kiedy odezwał się Willikins.
— Wie pan, sir, on sam się steruje. Proszę spojrzeć.
Opuścił lejce, widząc zbliżający się zagajnik. Krzyk ledwie zdążył się uformować w krtani Vimesa, gdy powóz zatoczył łuk wokół lasku i delikatnie skręcił, wracając na początkowy kurs.
Читать дальше