— Ale nahwet rzeki przesuhwają się w ciągu lat, a z gór na pehwno sthoczyła się cała masa kamieni. Móhwiono mi, że ta okolica obecnie hwcale thak nie hwygląda.
— Mimo to ta mapa będzie skuteczna przez tysiące lat — rzekł Vimes tym samym sennym głosem. — Ona nie wyznacza głazu, zagłębienia czy groty. Wyznacza punkt. Mógłbym go wskazać dokładnie, jak szpilką… gdybym miał szpilkę.
— Ja mam! — zawołał tryumfalnie sir Reynold, sięgając do klapy surduta. — Zauhważyłem ją hwczoraj na ulicy i oczyhwiście hwszyscy znamy sthare przysłohwie „Znajdź szpilkę i podnieś ją, a przez cały dzień…”.
— Tak, dziękuję — przerwał mu Vimes.
Wziął szpilkę, podszedł do stołu, chwycił brzeg obrazu i zawinął do drugiego końca. Spiął oba brzegi, tworząc z obrazu pierścień, i opuścił go sobie na głowę.
— Prawda tkwi w górach — oświadczył. — Przez lata patrzyliśmy na linię szczytów. A tak naprawdę to krąg szczytów.
— Ale ja to hwiedziałem! — wykrzyknął sir Reynold.
— W pewnym sensie, ale nie rozumiał pan tego aż do teraz, prawda? Rascal stał w jakimś ważnym miejscu.
— No thak. W jaskini, komendancie. Wyraźnie wspomina o jaskini. Dlathego ludzie zahwsze szukali hwzdłuż brzegów doliny. Obraz jest hwidziany ze środka, w pobliżu rzeki.
— A zatem czegoś nadal nie wiemy — uznał Vimes, zirytowany, że jego wielka chwila tak łatwo została pomniejszona. — Dowiem się czego, kiedy już tam się znajdę.
No właśnie. Powiedział to głośno. Ale wiedział przecież, że tam wyruszy, wiedział… od jak dawna? Zdawało się, że od zawsze, ale czy wczoraj też się zdawało, że od zawsze? A dziś po południu? Oczyma duszy widział już to miejsce. Vimes w dolinie Koom! Praktycznie smakował jej powietrze. Słyszał ryk wody w rzece zimnej jak lód!
— Sam… — zaczęła Sybil.
— Nie, trzeba to rozstrzygnąć — przerwał jej pospiesznie. — Nie obchodzi mnie ten głupi sekret. Ale głębinowcy zamordowali naszych krasnoludów. Zapomniałaś? Uważają, że obraz to mapa, którą mogą wykorzystać, i dlatego muszę tam jechać za nimi.
— Posłuchaj mnie, Sam. Jeśli…
— Nie możemy dopuścić do wojny między trollami a krasnoludami, moja droga. Ta sprawa z wczorajszej nocy to była zwykła bójka gangów! Prawdziwa wojna w Ankh-Morpork zniszczy miasto! A wszystko jest jakoś z tym powiązane!
— Zgadam się! Ja też chcę jechać! — wrzasnęła Sybil.
— Poza tym to całkowicie bezpieczne, o ile… Co? — Vimes wytrzeszczył oczy na żonę, gdy tymczasem tryby umysłu przeskoczyły na wsteczny bieg. — Nie, to zbyt niebezpieczne!
— Samie Vimes, przez całe życie marzyłam o zobaczeniu doliny Koom, więc nawet nie myśl, że będziesz tam ścigał jakieś miraże, a mnie zostawisz w domu!
— Nie ścigam żadnych miraży! Nie znam żadnych miraży! To ma być policyjny pościg! A niedługo wybuchnie tam wojna!
— W takim razie wyjaśnię im, że nie jesteśmy zaangażowani — odparła Sybil chłodno.
— To nie poskutkuje!
— W takim razie nie poskutkuje też w Ankh-Morpork — stwierdziła Sybil tonem gracza, który sprytnie zbija w jednym ruchu cztery krasnoludy. — Sam, dobrze wiesz, że przegrasz. Nie warto się kłócić. Poza tym mówię po krasnoludziemu. Zabierzemy też Młodego Sama.
— Nie!
— No to wszystko ustalone — uznała, najwyraźniej porażona nagłym atakiem głuchoty. — Jeśli chcesz dogonić te krasnoludy, sugeruję, żebyśmy wyruszyli jak najwcześniej.
Sir Reynold słuchał z otwartymi ustami.
— Ależ lady Sybil! — wykrztusił w końcu. — Tham już zbierają się hwojska! To nie miejsce dla damy!
Vimes się skrzywił. Sybil podjęła decyzję. To było jakby patrzeć na tamtego krasnoluda, jeszcze raz spopielanego przez smoka.
Łono lady Sybil, które wolno jej było mieć, wezbrało, kiedy nabrała tchu. Zdawało się, że unosi ją lekko nad podłogą.
— Sir Reynoldzie — powiedziała dobrze zmrożonym głosem. — W Roku Mszyc moja prababka własnymi rękami przygotowała bankiet na osiemnaście osób w wojskowej reducie okrążonej przez żądnych krwi Klatchian. Podała nawet sorbet i orzechy. Moja babka w Roku Spokojnej Małpy broniła przed motłochem naszej ambasady w Pseudopolis bez żadnej pomocy prócz tej, jakiej mogli jej udzielić ogrodnik, tresowana papuga i patelnia gorącego oleju. Moja zmarła ciotka, kiedy nasz powóz był zatrzymany przez dwóch zbrojnych w kusze i zdesperowanych rozbójników, tak im nagadała, że uciekli z płaczem, wołając mamusię, sir Reynoldzie. Mamusię! Niebezpieczeństwo nie jest dla nas niczym dziwnym, sir Reynoldzie. Mogę też przypomnieć, że prawdopodobnie połowa krasnoludów walczących w dolinie Koom była damami! Nikt im nie kazał zostawać w domach!
Czyli załatwione, pomyślał Vimes. Wyruszy… A niech to!
— Kapitanie — powiedział. — Proszę kogoś posłać, żeby poszukał graga Nieśmialssona, dobrze? Niech mu przekaże, że komendant Vimes przesyła pozdrowienia i wyjeżdża z miasta wczesnym rankiem.
— Hm… Tak jest, sir. Załatwione — odparł Marchewa.
Skąd on wiedział, że pojedziemy? — zastanawiał się Vimes. To pewnie było nieuniknione. Ale mógł nas załatwić, gdyby powiedział, że źle potraktowaliśmy krasnoluda. Mogę się założyć, że jest jednym z uczniów pana Błyska. Może warto mieć go na oku…
* * *
Czy Vetinari w ogóle sypiał? Prawdopodobnie musi kiedyś składać głowę, myślał Vimes. Przecież każdy czasem śpi. Szybkie drzemki mogą wystarczyć na jakiś czas, ale wcześniej czy później człowiek potrzebuje solidnych ośmiu godzin, prawda?
Była już prawie północ, a Vetinari siedział przy biurku świeżutki jak stokrotka i chłodny jak poranna rosa.
— Jest pan przekonany, Vimes?
— Marchewa zadba o sprawy bieżące. Zresztą uspokoiło się ostatnio. Podejrzewam, że większość poważnych awanturników wyruszyła do doliny Koom.
— Można uznać, że to dobry powód, by pan tam nie jechał, Vimes. Mamy… agentów do takich spraw.
— Ale chciał pan, żebym ich dopadł, sir! — zaprotestował Vimes.
— W dolinie Koom? W takiej chwili? Wysłanie tam naszych sił może mieć daleko idące konsekwencje, Vimes!
— To dobrze. Kazał mi pan wyciągnąć ich na światło dzienne. Jeśli o mnie chodzi, to właśnie ja jestem daleko idącą konsekwencją!
— Rzeczywiście — zgodził się Vetinari, uprzednio patrząc na Vimesa o wiele dłużej, niż było to komfortowe. — Ale kiedy mężnie sięgnie pan tak daleko, będzie pan potrzebował przyjaciół. Żeby dopilnowali, by dolny król przynajmniej wiedział o pańskiej obecności.
— Proszę się nie martwić, szybko się dowie — warknął Vimes. — O tak.
— Nie wątpię, że się dowie. Ma agentów w naszym mieście, tak jak ja mam w jego. Dlatego wyświadczę mu uprzejmość i oficjalnie poinformuję o tym, o czym i tak będzie wiedział. To się nazywa polityka, Vimes. To coś, co próbujemy robić w rządzie.
— Ale… szpiedzy? Myślałem, że jesteśmy z dolnym królem zaprzyjaźnieni!
— Oczywiście — zgodził się Patrycjusz. — A im więcej będziemy wiedzieć o sobie nawzajem, tym mocniejsza będzie nasza przyjaźń. Szkoda tracić energię na szpiegowanie wrogów. Jaki by to miało sens? Czy lady Sybil nie ma nic przeciwko pańskiemu wyjazdowi?
— Jedzie ze mną. Uparła się.
— To bezpieczne?
— A czy tutaj jest bezpiecznie? — Vimes wzruszył ramionami. — Krasnoludy wdarły się do nas przez podłogę! Proszę się nie martwić, ona i Młody Sam będą się trzymać z dala od wszystkich zagrożeń. Zabiorę Freda i Nobby’ego. Chcę też wziąć Anguę, Sally, Detrytusa i Cudo. Wielogatunkowo sir. To zawsze pomaga w polityce.
Читать дальше