— A Przyzywająca Ciemność? Co z nią, Vimes? Och, proszę tak na mnie nie patrzyć. Wszystkie krasnoludy o tym mówią. Jak słyszałem, jeden z konających rzucił klątwę na każdego, kto był w tej kopalni.
— Nic mi o tym nie wiadomo, sir. — Vimes uciekł się do drewnianego wyrazu twarzy, który już tak wiele razy mu pomagał. — To mistyka. W straży nie zajmujemy się mistyką.
— To nie są żarty, Vimes. Jak rozumiem, to bardzo stara magia. Tak stara, że większość krasnoludów przestała ją uważać za magię. I jest potężna. Będzie ich ścigać.
— W takim razie będę się rozglądał za wielkim latającym okiem z ogonem, dobrze? To powinno mi ułatwić sprawę.
— Vimes, wiem, że jest pan świadom różnicy między symbolem a samym obiektem…
— Tak, sir, jestem świadom. Ale w policyjnej robocie nie ma miejsca na magię. Nie korzystamy z niej, żeby znajdować winnych. Nie korzystamy, żeby uzyskiwać zeznania. Bo nie można jej wierzyć, sir. Ma własną wolę. I jeśli klątwa ściga tych drani, to trudno, jej sprawa. Ale jeśli ja dopadnę ich pierwszy, będą moimi więźniami i klątwa będzie musiała mnie ominąć.
— Vimes, nadrektor Ridcully mi mówił, że jego zdaniem jest to quasi-demoniczna istota krążąca po wszechświecie od niewiadomych milionów lat.
— Powiedziałem już, co o tym myślę, sir. — Vimes wpatrywał się w punkt tuż nad głową Patrycjusza. — Obowiązek nakazuje mi ścigać tych ludzi. Sądzę, że mogą pomóc nam w śledztwie.
— Ale nie ma pan żadnych dowodów. A będą potrzebne bardzo mocne.
— Zgadza się. Dlatego zamierzam sprowadzić ich tutaj z powrotem, niezależnie od jakichś oczu na sznurku. I tych przeklętych czarnych strażników. Ktoś na pewno coś powie.
— I uzyska pan również satysfakcję osobistą? — zapytał ostro Vetinari.
— Czy to pytanie podchwytliwe, sir?
— Brawo, brawo… — rzucił cicho Patrycjusz. — Lady Sybil to wyjątkowa kobieta, Vimes.
— Tak jest, sir. Bardzo — zgodził się Vimes.
I wyszedł.
Po chwili zjawił się główny sekretarz Vetinariego. Podszedł bezszelestnie i postawił na biurku filiżankę herbaty.
— Dziękuję, Drumknott. Słuchałeś?
— Tak, sir. Komendant wydawał się bardzo wzburzony.
— Wdarli się do jego domu.
— Istotnie, sir.
Vetinari oparł się wygodnie i spojrzał w sufit.
— Powiedz mi, Drumknott, czy masz skłonność do hazardu?
— Nie przeczę, że zdarza mi się czasem postawić niewielką kwotę, sir.
— W kwestii konfliktu między quasi-demonicznym wcieleniem czystej zemsty z jednej strony a komendantem z drugiej, na kogo byś postawił powiedzmy… jednego dolara?
— Nie postawiłbym, sir. Moim zdaniem w tej sprawie nie dojdzie do rozstrzygnięcia.
— No tak… — Vetinari w zadumie spoglądał na zamknięte drzwi. — Tak, rzeczywiście.
* * *
Nie używam magii, myślał Vimes, idąc w deszczu w stronę Niewidocznego Uniwersytetu. Ale czasami kłamię.
Ominął główne wejście i możliwie dyskretnie skierował się do Pasażu Magów, gdzie w połowie alejki kilka obluzowanych cegieł otwierało publiczny dostęp na tereny uniwersytetu. Pokolenia łajdacko pijanych studentów wykorzystywały je, by późną nocą wracać z miasta. Później stawali się bardzo ważnymi i potężnymi magami, o obfitych brodach i jeszcze obfitszych brzuchach, ale nigdy nie kiwnęli nawet palcem, by naprawić mur. W końcu była to Tradycja. Na ogół okolica nie była też patrolowana przez homarów [18] Homary to uniwersyteccy portierzy, czyli pedle, pełniący też — z większym nawet entuzjazmem — funkcję strażników. Swoje przezwisko zyskali ze względu na to, że mieli grubą skorupę, w upale czerwienieli oraz ze wszystkich znanych istot mieli najmniejszy mózg w stosunku do swoich rozmiarów.
, którzy wierzyli w Tradycję jeszcze bardziej niż magowie. Jednak teraz jeden z nich ukrywał się w mroku i podskoczył, kiedy Vimes stuknął go w ramię.
— Och, komendancie Vimes! To ja, Wiggleigh. Nadrektor czeka na pana w szopie ogrodnika, sir. Proszę za mną. Tylko cichutko.
Vimes ruszył za Wiggleighem przez mokre, błotniste trawniki. Dziwne, ale nie był już tak zmęczony. Tyle dni nie dosypiał, a jednak czuł się całkiem świeżo, choć myślał nieco mgliście. Bo już ruszył w pościg. Później za to zapłaci…
Wiggleigh — rozejrzawszy się najpierw z miną konspiratora, która natychmiast zwróciłaby uwagę każdego, kto by go zobaczył — otworzył drzwi do szopy.
Wewnątrz czekał już potężny osobnik.
— Ach, komendancie! — zahuczał radośnie. — Niezły kawał, co? Taki płaszcz i sztylet!
Tylko ulewny deszcz mógłby ewentualnie stłumić głos nadrektora Ridcully’ego, kiedy był w serdecznym nastroju.
— Czy mógłby pan mówić nieco ciszej, nadrektorze? — poprosił Vimes, szybko zamykając za sobą drzwi.
— Przepraszam! To znaczy: przepraszam. Proszę siadać, te worki z kompostem są całkiem wygodne. Jak mogę ci pomóc, Sam?
— Czy możemy się chwilowo zgodzić, że pan nie może? — zaproponował Vimes.
— Intrygujące. Proszę dalej. — Ridcully pochylił się lekko.
— Wie pan, że nie pozwalam w straży na używanie magii — ciągnął Vimes.
Kiedy usiadł w półmroku, zwinięty wąż ogrodowy zaatakował go z góry, jak to mają w zwyczaju takie węże. Po krótkiej walce Vimes cisnął nim o podłogę szopy.
— Wiem, mój panie, i szanuję to. Choć są i tacy, którzy z tego powodu uważają pana za nieszczęsnego durnia.
— No tak… — Vimes postarał się zapomnieć o nieszczęsnym durniu. — Muszę się bardzo szybko dostać do doliny Koom. Naprawdę bardzo szybko.
— Można wręcz powiedzieć: magicznie szybko? — upewnił się Ridcully.
— Owszem.
Vimes wiercił się nerwowo. Nie cierpiał takich sytuacji. I na czym właściwie usiadł?
— Mmm… — mruczał Ridcully. — Ale, jak podejrzewam, bez żadnych znaczących hokus-pokus? Czyżby było panu niewygodnie?
Vimes tryumfalnie podniósł dużą cebulę.
— Przepraszam — rzekł i odrzucił ją na bok. — Nie, stanowczo żadnego pokus. Być może odrobina hokus. Potrzeba mi jakiejś przewagi. Oni wyruszyli dzień przede mną.
— Rozumiem. Podróżuje pan sam?
— Nie, będzie nas jedenaście osób. Dwa powozy.
— Niech mnie… Zniknięcie w kłębie dymu, żeby pojawić się znowu w innym miejscu, jest…
— Wykluczone. Potrzebuję tylko…
— …przewagi. Tak. Czegoś magicznego w swej przyczynie, ale nie w skutkach. Nic nazbyt oczywistego.
— I żadnej szansy, żeby ktoś zamienił się w żabę albo coś takiego — uzupełnił pospiesznie Vimes.
— Oczywiście — zgodził się Ridcully. Klasnął w dłonie. — No cóż, komendancie, obawiam się, że nie możemy panu pomóc. Wtrącanie się w takie sprawy nie jest funkcją magii. — Zniżył głos i mówił dalej: — W szczególności nie będziemy mogli panu pomóc, jeśli oba powozy, puste, podjadą od tyłu za… powiedzmy, za godzinę.
— Tak? No… dobrze. — Vimes próbował nadążyć. — Ale nie zmienicie ich w latające powozy ani nic takiego?
— Nic z nimi nie zrobimy, komendancie! — Ridcully klepnął go przyjaźnie w plecy. — Myślałem, że to już ustalone. Powinien pan już iść, choć oczywiście tak naprawdę wcale tu pana nie było. Ani mnie. Muszę przyznać, że te szpiegowskie sztuczki są całkiem chytre, co?
Kiedy Vimes wyszedł, Mustrum Ridcully oparł się o ścianę z desek i zapalił fajkę. Tknięty nagłym impulsem, tą samą zapałką zapalił też świecę w latarni na stole z donicami. Ogrodnik bywał mocno zgryźliwy, jeśli ktoś bałaganił mu w szopie, więc może warto trochę sprzątnąć…
Читать дальше