Wtedy się budził i szukał przyćmionych chorobą płomieni serca, usiłując naprawić wyniszczone ciała.
Nigdy nie przyszło mu do głowy, żeby szukać w najbliższej okolicy, ale okazało się, że umieralność wzrastała odpowiednio do odległości od sierocińca. Tak jakby Bóg go pobłogosławił i to błogosławieństwo rozprzestrzeniło się na sąsiednie domy.
Albo, jak wyraźnie sugerowali ludzie przed domem, jakby diabeł chronił swoich.
Tej nocy było więcej kamieni, krzyków i pijaków rzucających butelkami. Dzieci obudziły się z płaczem. Papa Łoś i Mama Wiewiórka przenieśli je do położonych dalej pokojów.
A Alvin leżał bez ruchu, niezmordowanie lecząc, skupiając się na dzieciach, ratując wszystkie, jakie mógł uratować.
Arthur Stuart nie ośmielił się mu przeszkadzać — albo budzić, jeśli spał. Rozumiał, że Alvin z jakiegoś powodu siebie obwinia o wybuch zarazy, można to było poznać po jego ponurej determinacji. To była rozgrywka osobista: Alvin usiłował naprawić jakiś straszny błąd. Tyle wydusił z siebie, zanim zupełnie przestał się odzywać. Teraz milczał i zostawił Arthura Stuarta samemu sobie. Arthur nie miał mocy uzdrawiania, ale nauczył się podstaw Stwarzania i uznał, że pora wykorzystać swoje umiejętności do obrony domu. Wiewiórka powiedziała coś, co mu nasunęło pomysł: — Boję się tych pochodni. A jeśli oni chcą nas spalić? Więc Arthur Stuart sięgnął ku ludziom z pochodniami i spróbował zrozumieć ogień. Do tej pory pracował tylko z metalem. Drewno i tkaniny były pochodzenia organicznego, z trudem w nie wnikał. Wkrótce zrozumiał, że źródłem ognia jest olej, którym nasączono pochodnie, i że płyn ten jest bardziej zrozumiały dla jego na poły ślepego, poruszającego się po omacku przenikacza.
Nie pojmował, jak działa ogień, więc nie mógł zapobiec jego płonięciu, ale mógł rozproszyć płyn, zmienić go w gaz, tak jak zmieniał metal w płyn. A kiedy go ulotni, pochodnia wkrótce zgaśnie. I wkrótce płomienie wokół domu kolejno zaczęły gasnąć. Dopiero kiedy Papa Łoś powiedział: „Co się dzieje? Boże, ratuj, dlaczego oni gaszą pochodnie?”, Arthur Stuart zrozumiał, że coś jest niedobrze. Otworzył oczy. Ugasił jakiś tuzin pochodni. Osmalone czarne kije zaścielały ulice, rozrzucone niczym kości jakiegoś dawno umarłego stworzenia.
— Jeśli szukali dowodu, że ten dom jest przeklęty, to go mają — odezwała się Mama Wiewiórka. — Każdemu, kto się do niego zbliżył, gasła pochodnia.
Serce Arthura Stuarta zabiło boleśnie. Już miał się przyznać, kiedy zobaczył, że tłum się wycofuje.
— Na dziś mamy spokój — rzekł Papa Łoś. — Ale wrócą. I będzie ich więcej. Mają kolejny cud.
Mama Wiewiórka spojrzała na Arthura Stuarta.
— Nie sądzisz chyba, że Alvin popełnił taką nieostrożność, co?
— Nie, nie sądzę — wymamrotał.
— Niech dzieci wracają do łóżek — powiedział Papa Łoś. — Ucieszą się, że tłum odszedł.
Tylko jeden człowiek pozostał na ulicy. Nie obserwował domu, ale nie ruszał się z miejsca. Arthur Stuart doszedł do wniosku, że poznaje te niedźwiedzie ruchy, świadczące o skumulowanej energii. To ktoś, kogo niedawno poznał. Abe Lincoln? Cóż?
Ostrożnie sięgnął do jego płomienia serca. Nie miał biegłości Alvina, nie wiedział, jak tylko musnąć, tylko zerknąć. Przed chwilą widział go jako odległą iskierkę, aż raptem, gwałtownie ogarnęła go osobowość tamtego człowieka, wszystko, co tamten czuł, widział i słyszał, czego pragnął. Był pełen nienawiści, wściekłości i wstydu. Ale nie miał w sobie słów, imion, to było trudniejsze do znalezienia. Peggy widziała takie rzeczy, lecz Arthur Stuart nie. Alvin chyba też nie.
Trudno było się wydrzeć z płomiennego serca tego człowieka, ale teraz Arthur Stuart już wiedział, kto to jest, bo w środku chaosu jedna rzecz stała się jasna — nieustanna świadomość noża u pasa, narzędzia, na którym polegał jak na niczym innym. Bez wątpienia Jim Bowie.
Przepełniony złością Jim Bowie zjawił się tu w jakimś niegodziwym celu. Ciekawe, czy nadal ma urazę o to na rzece. Ale dlaczego wtedy Arthur Stuart nie zauważył jego strachu?
Może trzeba mu dać nauczkę. Arthur Stuart nie potrafił sprawić, jak Alvin, żeby nóż zniknął, ale potrafił coś innego. Czasem udawało mu się podgrzać nóż tak, żeby Bowie go poczuł. Aha, udało się! Bowie obrócił się na pięcie i pędem uciekł.
Jednego tylko Arthur Stuart nie potrafił zrozumieć. Dlaczego Bowie biegł, trzymając się mocno za spodnie, jakby bał się, że mu spadną?
* * *
Alvin spał, nie wiedząc, kiedy opuści go sen i zacznie się koszmarna jawa pełna nieudanych prób ocalenia kolejnych chorych. Przez ołowiany letarg dotarł do niego czyjś głos.
— Uzdrowicielu!
Brzmiał rozkazująco i dziwacznie. Alvin nigdy wcześniej nie słyszał tego głosu. Osoba, która go wołała, przemawiała jakby ze środka płomienia jego serca.
— Obudź się, ty, co śpisz!
Powieki Alvina uniosły się jakby wbrew jego woli. Za oknem zaczynało świtać.
— Obudź się, ty, co trzymasz w kominie złoty pług!
W jednej chwili wyskoczył z łóżka i popędził przez długi pokój, by dotknąć ręką cegieł. Złoty pług nadal był na miejscu, ale ktoś się o nim dowiedział.
Albo nie. To pewnie sen. Zasnął po uleczeniu dziecka mieszkającego cztery ulice dalej. Jego matka także umierała; ją miał zamiar uleczyć później. Czy zdążył, zanim spadł na niego sen?
Wytężył zmysły. Znalazł dziecko, pięcioletniego chłopca. Ale tam, gdzie powinna się znajdować jego matka, zastał pustkę. Więc ciało go jednak zdradziło. Dziecko przeżyło, lecz stało się sierotą. Zakłuły go wyrzuty sumienia.
— Zabierz złoto z komina, uzdrowicielu, i zejdź porozmawiać ze mną!
To nie mógł być sen. Głos był tak silny, że Alvin usłuchał go jakby z własnej woli. Ale zaraz się zorientował, że jest inaczej.
Jednak nie miał powodu nie posłuchać. Ktoś wiedział o złotym pługu, więc kryjówka nie była już nic warta. Pora znów go wydobyć i włożyć do worka.
Rozsunięcie i zmiękczenie cegieł zabrało mu trochę czasu i kosztowało wiele wysiłku, tak był zmęczony. Pług zadrżał w jego dłoniach, jak zawsze pełen życia, czujny, choć niepragnący niczego. Alvin wyjął go i przytulił do piersi. Bliskość pługa ogrzała mu serce. Nie wiedział, czy to działanie pługa, czy też radość na widok przyjaciela i towarzysza podróży.
— Zejdź do mnie, uzdrowicielu!
Kim jesteś? — spytał bezgłośnie, lecz nie otrzymał odpowiedzi. Ten, kto wołał go z głębi płomienia serca, albo nie słyszał jego myśli, albo nie chciał odpowiadać.
— Zejdź i przełam się ze mną chlebem.
Chleb. Coś o chlebie. Tu chodzi o coś więcej niż jedzenie. Ta kobieta chce od niego o wiele więcej niż posiłku.
Kobieta. Wzywała go kobieta. Skąd wiedział?
Zszedł po schodach, niosąc w worku pług wraz z paroma innymi rzeczami. Papa Łoś zauważył go na drugim piętrze, Mama Wiewiórka na pierwszym. Kiedy zszedł na parter, oboje szli tuż za nim.
— Co robisz? — spytała Wiewiórka.
— Dokąd idziesz? — dodał Papa Łoś.
— Ktoś mnie wzywa — odpowiedział. — Zaopiekujcie się Arthurem Stuartem, dopóki nie wrócę.
— Skąd wiesz, że to nie pułapka? Wczoraj w nocy zjawili się z pochodniami. Jakaś dziwna moc zgasiła ognie, gdy się zbliżyli.
Na pewno obserwują dom. Chętnie by nas wywabili na zewnątrz.
— Ona nazywa mnie uzdrowicielem. Chce, żebym się z nią przełamał chlebem.
Читать дальше