— Teraz stoję przodem — odparł Alvin — a jeśli nie zostawisz tego noża w spokoju, stracisz coś, co jest ci bardzo drogie — i nie jest ze stali, choć tak wmawiasz damom.
— Więc nie chcesz, żebym był ci wrogiem?
— Nie chcę. Chcę, żebyś był mi nikim.
— Na to za późno. Albo wróg, albo przyjaciel.
Alvin odszedł z workiem pełnym melonów, ale odchodząc, rozgrzał ostrze noża Bowiego, a także guziki jego spodni. Po chwili nitki guzików przepaliły się i spodnie się rozpięły. Kiedy Bowie sięgnął po nóż, pochwa buchnęła płomieniem. Za plecami Alvina rozległy się śmiechy i wiwaty straganiarzy.
Prawdopodobnie popełniłem błąd, pomyślał. Ale Bowie także, znowu się mi pokazując. Dlaczego tacy ludzie nie chcą się pogodzić z przegraną i bez końca zaczepiają lepszych od siebie?
* * *
Arthur Stuart obudził się w środku nocy, czując w brzuchu rewolucję. Coś mu się w środku przelewało. Sprawa wyglądała poważniej, więc Arthur wstał z rezygnacją, zszedł na dół, niosąc buty w ręce, włożył je przy tylnych drzwiach i ruszył przez ciemną noc do wygódki.
Spędził tam nieprzyjemne pół godziny, ale za każdym razem, kiedy wydawało mu się, że to już koniec i wstawał, jelita znowu się buntowały.
Wreszcie wstał po raz kolejny i nie usłyszał bulgotu wnętrzności, choć nie wiedział na pewno, czy kiedy dotrze na szczyt schodów, nie będzie musiał pędzić w dół. Oczywiście niepokoił się, że to może mieć coś wspólnego z żółtą febrą, że Alvin nie uleczył go do końca i choroba znowu atakuje, lecz po zastanowieniu doszedł do wniosku, że prawdopodobnie winowajcą jest raczej sprzedawca, u którego kupił dziś pasztecik, być może nie całkiem dopieczony.
Otworzył drzwi wygódki i wyszedł.
Ktoś pociągnął go za nocną koszulę. Arthur Stuart pisnął i odskoczył.
— Nie bój się! — szepnęła Maria od Zmarłych. — Nie jestem duchem. Wiem, że Afrykanie boją się duchów.
— Ja boję się ludzi, którzy łapią mnie za koszulę, kiedy opuszczam wychodek w środku nocy — warknął Arthur Stuart. — Co tu robisz?
— Jesteś chory — powiedziała.
— Coś takiego.
— Ale tym razem nie umrzesz.
— A już miałem nadzieję.
— Wielu ludzi umrze… I wielu obwini o to mnie.
— Wiem. Chciałem cię ostrzec, ale już was nie zastałem.
— Zobaczyłam cię i pomyślałam: ten chłopiec chce nas ostrzec. Więc dziś pomyślałam: może dasz nam jedzenie. Jesteśmy bardzo głodne.
— Jasne. Chodźcie do domu.
— Nie, nie. To dziwny dom. Bardzo niebezpieczny.
Arthur Stuart skrzywił się z niechęcią.
— Jasne. Więc to, co opowiadają o tobie, to same kłamstwa, za to wszystko, co mówią o tym domu, to prawda. Zgadza się?
— Historie o mnie są prawdziwe tylko w połowie. A jeśli historie o tym domu są w połowie prawdziwe, w życiu do niego nie wejdę.
— Nie czeka tam na ciebie żadne niebezpieczeństwo, przynajmniej ze strony mieszkańców. A koło wychodka cuchnie. Więc sprowadź mamę i chodźcie do domu, gdzie przynajmniej da się oddychać. Ale szybko, bo znowu pobiegnę do wygódki i kto was wtedy nakarmi?
Maria od Zmarłych zastanawiała się przez chwilę. Potem podkasała spódnicę i pobiegła w ciemność. Arthur poszedł do kuchni.
Parę minut później przy świetle świecy Maria od Zmarłych i jej matka zajadały nieco sczerstwiały chleb i ser, popijając ciepławą wodą. Zresztą smak ich nie interesował. Chyba nie odróżniały chleba od sera, tak szybko je połykały.
— Kiedy jadłyście ostatni posiłek? — zaciekawił się Arthur Stuart.
— Zanim opuściłyśmy dom — wyjaśniła Maria od Zmarłych. — Nie miałyśmy nic do jedzenia, bo zabrałybyśmy ze sobą.
— Jestem cała pogryziona — poskarżyła się jej matka. — Nie mam już ani kropli krwi.
Rzeczywiście, Arthur Stuart zauważył na jej skórze bąble po komarach.
— Jak się pani czuje? — spytał.
— Jestem bardzo głodna. Ale nie chora, nie. Twój pan mnie uzdrowił.
— To nie mój pan, tylko szwagier.
Maria od Zmarłych spojrzała na niego z ukosa.
— Alvin poślubił Afrykankę?
— Rodzice jego żony mnie adoptowali.
— Jesteś wolny?
— Nie należę do żadnego człowieka. Ale to właściwie nie wolność. Wszyscy mi mówią: jesteś na to za młody, jesteś za czarny, żeby tam iść, zbyt niedoświadczony, żeby to zrobić.
— Ja nie jestem Czarna, ale wolałabym zostać niewolnicą niż tym, kim jestem.
— No, no, nie tak źle być Francuzką.
— Chodzi mi o to, że widzę tych, którzy są chorzy.
— Wiem. Żartowałem. Oczywiście, jak mówi Alvin, jeśli trze ba wyjaśniać, że się żartowało, to żart nie był śmieszny.
— Kim jest Alvin? — zapytała Maria od Zmarłych.
— Moim szwagrem.
— Non , non — odezwała się jej matka. — Jak mnie uleczył?
Nagle Arthur nabrał podejrzeń. Przychodzą w środku nocy, pytają o Alvina… Oczywiście można to zrozumieć — kto by nie był ciekawy! — ale być może chodzi także o to, by Arthur Stuart powiedział za dużo.
— Jutro rano same go o to spytacie.
— Do rana musimy odejść — odparła Maria od Zmarłych. — Przed świtem. Ludzie obserwują ten dom. Zobaczą nas, pójdą za nami, zabiją. Powieszą za czary, jak w Nowej Anglii.
— W Nowej Anglii od lat się tego nie robi.
— Czy Alvin dotykał tego chleba? — wtrąciła matka.
To Alvin kupił bagietki. Arthur zawahał się przez chwilę.
— Skąd mam wiedzieć?
Wiedział, że ta chwila wystarczyła za odpowiedź. I nie rozumiejąc dlaczego, miał ochotę zabrać bułki, a kobiety pożegnać czym prędzej. Maria od Zmarłych chyba odczytała jego myśli — a może uznała, że matka jest zbyt natarczywa, bo powiedziała:
— Musimy już iść.
— Immediatement — dodała jej matka i dziękując, zgarnęła do fartucha jeszcze parę bagietek. Arthur chciał ją powstrzymać — miały być na śniadanie — ale pomyślał, że na bagnach nie ma nic do jedzenia, i ugryzł się w język. Rano kupi nowe.
Odprowadził kobiety do drzwi.
— Non — powiedziała matka.
— Nie idź z nami — szepnęła Maria od Zmarłych.
— Nie idę. Muszę znowu do wygódki, więc się pospieszcie. Nie chcę urazić waszego delikatnego zmysłu powonienia.
— Co? — Maria od Zmarłych nie zrozumiała.
— Muszę natychmiast do wychodka, więc uciekajcie, jeśli nie lubicie smrodu.
Uciekły, a Arthur Stuart zasiadł na opuszczonym na chwilę miejscu.
* * *
Najpierw w stronę domu poleciało parę kamieni. Było to późnym wieczorem następnego dnia. Potem rozległ się stłumiony krzyk, którego nikt nie zrozumiał.
Następnego ranka przed domem szła grupa mężczyzn z trumną.
— Dlaczego u was nikt nie choruje?! — wołali.
Papa Łoś i Mama Wiewiórka nadal opiekowali się trojgiem dzieci, które leżały z gorączką pomimo zapobiegawczego leczenia. Perspektywa pokazania chorych była kusząca, ale wszyscy wiedzieli, że troje chorych dzieci to niezbyt przekonujący argument, kiedy dzieci sąsiadów umierają.
Nie działo się tak dlatego, że Alvin leczył tylko dzieci z sierocińca. Szukał innych płomieni serc w domach i ocalił wiele z nich, jednak zadanie było czasochłonne. Nie wszystkie dzieci zdołał odszukać i uleczyć. Na niektóre nawet nie spojrzał. Jego moc miała granice.
Nie udawał już, że pracuje czy załatwia sprawunki. Ostatnim jego zakupem były bagietki, którymi Arthur Stuart podzielił się z Marią od Zmarłych i jej matką. Spał tylko wtedy, gdy nie mógł już utrzymać otwartych oczu. Drzemał niespokojnie; budziły go koszmary, w których dzieci umierały pod jego rękami. A najgorszym koszmarem ze wszystkich była wizja matki Marii od Zmarłych, której ciało toczy niewidzialna choroba, a ona chodzi wśród ludzi i zaraża ich febrą, dotykając ich, mówiąc lub szepcząc im do ucha. Pogłaskała po włosach dziecko, które natychmiast upadło martwe. I każda martwa osoba odwracała się do Alvina i pytała: „Dlaczego ją ocaliłeś i pozwoliłeś nas zabijać?”.
Читать дальше