— Cmentarza też ktoś nie wyczuł — wtrącił czcigodny Archibald Fitzhugh. — Pamiętasz? To tylko pies.
Cała trójka zeskoczyła z muru na ziemię i pobiegła, podpierając się nie tylko nogami, ale i rękami, przez cmentarz do ghulowej bramy przy piorunowym drzewie.
I tam, obok bramy, zatrzymali się w blasku księżyca.
— Co to ma niby być? — spytał biskup Bath i Wells.
— Niech mnie licho, jeśli wiem — odparł książę Westminsteru.
I wówczas Nik się obudził.
Trzy twarze, które ujrzał, mogły należeć do zmumifikowanych ludzi — pozbawionych ciała, wysuszonych — tyle że poruszały się i wyrażały zainteresowanie. Usta uśmiechały się, odsłaniając ostre poplamione zęby. Małe paciorkowe oczy błyszczały, szponiaste palce poruszały się i postukiwały.
— Kim wy jesteście? — spytał Nik.
— My? — odparł jeden ze stworów; Nik uświadomił sobie, że są tylko odrobinę większe od niego. — Jesteśmy najważniejsi ze wszystkich. Ten tutaj to książę Westminsteru. — Największy ze stworów skłonił się mówiąc: „Jakże mi miło". — A ten tutaj to biskup Bath i Wells. — Stwór szczerzący ostre zęby i poruszający między nimi niewiarygodnie długim językiem według Nika zupełnie nie wyglądał jak biskup: skórę miał łaciatą, a plama na oku sprawiała, że przypominał pirata. — A ja mam zaszczyt być czcigodnym Harichibaldem Fitzhughiem. Do usług.
Trzy stwory skłoniły się.
— A teraz rzeknij, chłopcze — powiedział biskup Bath i Wells — co z tobą? Tylko nie kłam, pamiętaj, że rozmawiasz z biskupem.
— Dobrze powiedziane, Wasza Świątobliwość — dodali pozostali dwaj.
Nikt im opowiedział. Pożalił się, że nikt go nie lubi i nie chce się z nim bawić, nikt go nie docenia i nawet opiekun go porzucił.
— Tam do kata. — Książę Westminsteru podrapał się po nosie (małym, zaschniętym i szpiczastym, złożonym głównie z nozdrzy). — Wiesz, czego ci trzeba? Pójść tam gdzie miejscowi cię docenią.
— Nie ma takiego miejsca — odrzekł Nik. — I nie wolno mi opuszczać cmentarza.
— Potrzebny ci cały świat pełen przyjaciół i towarzyszy zabaw — oświadczył biskup Bath i Wells, kiwając długim językiem. — Miasto dziwów, zabawy i magii, gdzie byłbyś doceniany, a nie ignorowany.
— Pani, która się mną opiekuje — rzekł Nik — przyrządza straszne jedzenie. Zupę z jajek ugotowanych na twardo i inne takie rzeczy.
— Jedzenie — rzucił czcigodny Archibald Fitzhugh. — Tam, dokąd idziemy, serwują najlepsze jedzenie na całym świecie. Na samą myśl burczy mi w brzuchu i ślinka napływa do ust.
— Czy mógłbym pójść z wami? — spytał Nik.
— Książę Westminsteru sprawiał wrażenie wstrząśniętego tym pomysłem.
— Nie bądź taki, wasza miłość — rzekł biskup Bath i Wells — miejże serducho, spójrz na tego małego grzdyla. Od nie wiadomo jak dawna nie jadł porządnego posiłku.
— Głosuję za tym, żeby go zabrać — oznajmił czcigodny Archibald Fitzhugh. — W domu czeka na nas porządne żarło. — Poklepał się po brzuchu, demonstrując, jakich przysmaków można się spodziewać.
— A zatem masz smak na przygodę? — spytał książę Westminsteru. — Czy wolisz zmarnować resztę życia tutaj? — Kościstymi palcami wskazał noc i cmentarz.
Nik pomyślał o pannie Lupescu, o jej paskudnych potrawach, spisach i zaciśniętych ustach.
— Mam — rzekł.
Trzej nowi przyjaciele może i byli jego wzrostu, ale dysponowali znacznie większą siłą niż jakiekolwiek dziecko. Biskup Bath i Wells złapał Nika i uniósł wysoko nad głową, tymczasem książę Westminsteru chwycił garść pożółkłej kędzierzawej trawy, wykrzyknął coś, co brzmiało jak „Skagh! Thegh! Khafavagah!" i szarpnął. Kamienna płyta zamykająca bramę otworzyła się niczym klapa, ukazując ciemność.
— Teraz szybko — polecił książę i biskup Bath i Wells cisnął Nika w sam środek mrocznego otworu, po czym wskoczył za nim. W jego ślady podążył czcigodny Archibald Fitzhugh, a potem zręczny książę Westminsteru, który, gdy tylko znalazł się w środku, wykrzyknął: — Weght kharados!
Kamienna płyta zatrzasnęła się nad nimi.
Nik spadał, koziołkując w ciemności niczym bryłka marmuru, zbyt zaskoczony, by się bać. Zastanawiał się właśnie, jak głęboka może być dziura pod grobem, gdy dwie silne ręce chwyciły go pod pachami i poczuł, że zatacza łuk.
Od wielu lat nie doświadczył takiej ciemności. Na cmentarzu widział tak, jak umarli, i żaden grób, grobowiec ani krypta nie kryły się przed jego oczami. Teraz znalazł się w całkowitej czerni. Czuł, jak przerzucają go między sobą szybko i mocno, twarz omiatał mu wiatr. Było to przerażające, ale też porywające.
A potem zabłysło światło i wszystko się zmieniło.
Niebo było czerwone, ale nie ciepłą czerwienią zachodzącego słońca. To była gniewna, ognista czerwień zakażonej rany. Małe słońce wydawało się stare i odległe w zimnym powietrzu. Schodzili po wysokim murze. Sterczały z niego nagrobki i posągi, jakby ktoś przechylił na bok olbrzymi cmentarz, a książę Westminsteru, biskup Bath i Wells i czcigodny Archibald Fitzhugh niczym trzy pomarszczone szympansy w obszarpanych czarnych garniturach zawiązanych na plecach przeskakiwali od posągu do posągu, podając sobie Nika, przerzucając go między sobą i nigdy nie chybiając, zawsze chwytając z łatwością, bez patrzenia.
Nik próbował spojrzeć w górę, zobaczyć grób, przez który wkroczyli do tego dziwnego świata. Widział jednak tylko setki nagrobków.
Zastanawiał się, czy każdy z nich to wejście dla takich, jak ci, którzy go nieśli.
— Dokąd idziemy? — spytał, lecz wiatr poniósł w dal jego słowa.
Schodzili coraz szybciej i szybciej. Przed nimi jeden z posągów uniósł się i kolejne dwa stwory wskoczyły do owego świata o szkarłatnym niebie. Były podobne do tych, które niosły Nika. Jeden miał na sobie obdartą jedwabną suknię, wyglądającą, jakby niegdyś była biała, drugi — poplamiony szary garnitur, stanowczo za duży, z frędzlowatymi, obszarpanymi rękawami. Wypatrzyli Nika i jego trzech nowych przyjaciół i pomknęli ku nim, z łatwością przeskakując siedem metrów.
Książę Westminsteru zapiszczał w głębi gardła, udając, że się boi, i Nik wraz z całą trójką pomknęli jeszcze szybciej w dół ogromnej ściany grobów. Nowa dwójka ścigała ich uporczywie. Żadnemu z nich nie brakowało tchu, żadnego nie ogarniało zmęczenie pod owym czerwonym niebem, z którego niczym martwe oko patrzyło na nich wypalone słońce. W końcu przysiedli na brzuchu wielkiego posągu przedstawiającego stwora, którego całą twarz pochłonął bezkształtny grzyb i Nik uścisnął ręce 33. prezydenta Stanów Zjednoczonych oraz cesarza Chin.
— To jest mości Nik — oznajmił biskup Bath i Wells. Wkrótce zostanie jednym z nas.
— Pragnie porządnego posiłku — dodał czcigodny Archibald Fitzhugh.
— Kiedy zostaniesz jednym z nas, możesz zawsze liczyć na prawdziwą ucztę, mój chłopcze — rzekł cesarz Chin.
— Ano — dodał 33. prezydent Stanów Zjednoczonych.
— Zostanę jednym z was? — zdziwił się Nik. — To znaczy stanę się taki jak wy?
— Bystry jak strumień, ostry jak brzytwa. Doprawdy trudno byłoby ukryć coś przed tym młodzianem — rzucił biskup Bath i Wells. — W istocie. Jednym z nas. Równie silnym, szybkim, niepokonanym.
— Zęby tak mocne, że zmiażdżą każdą kość, język dość długi i ostry, by wylizać szpik z nawet najgłębszej szczeliny i zedrzeć ciało z twarzy największego tłuściocha — dodał cesarz Chin.
Читать дальше