Jest taka na każdym cmentarzu.
* * *
Silas wybierał się w podróż.
Gdy Nik dowiedział się o tym, bardzo się zmartwił. Teraz już się nie martwił. Był wściekły.
— Ale dlaczego? — spytał.
— Już mówiłem. Muszę zdobyć pewne informacje. Aby to zrobić, muszę podróżować. By podróżować, muszę opuścić ten cmentarz. Już o tym rozmawialiśmy.
— Co jest tak ważnego, że musisz wyjeżdżać? — Sześcioletni umysł Nika próbował wyobrazić sobie coś, przez co Silas miałby zechcieć go opuścić; nie zdołał. — To niesprawiedliwe.
Jego opiekun słuchał spokojnie.
— Nie jest sprawiedliwe ani niesprawiedliwe, Nikcie Owensie. Po prostu jest.
Nika to nie przekonało.
— Masz się mną opiekować. Sam tak powiedziałeś.
— Jako twój opiekun mam pewne obowiązki, owszem.
Na szczęście nie jestem jedyną istotą na świecie, gotową je podjąć.
— Dokąd się wybierasz?
— Daleko stąd. Muszę odkryć pewne rzeczy i nie zdołam tego zrobić tutaj.
Nik prychnął i odszedł, udając, że kopie kamienie. Południowo-Zachodnia część cmentarza tak bardzo zarosła, że ani ogrodnik, ani stowarzyszenie Przyjaciele Cmentarza nie zdołało sobie poradzić z gęstwiną. Nik skierował się właśnie tam. Obudził grupkę wiktoriańskich dzieci, które zmarły przed dziesiątymi urodzinami, i zaczęli wspólnie bawić się w chowanego w skąpanej w blasku księżyca bluszczowej dżungli. Nik starał się udawać, że Silas nie wyjeżdża, że nic się nie zmieni. Gdy jednak zabawa dobiegła końca i wrócił biegiem do starej kaplicy, ujrzał dwie rzeczy, które sprawiły, że zmienił zdanie.
Pierwszą z nich była torba. W chwili, gdy Nik ją zobaczył, zrozumiał, że to torba Silasa. Miała co najmniej sto pięćdziesiąt lat i była piękna, zrobiona z czarnej skóry z mosiężnymi okuciami i czarną rączką. Podobnej mógł używać wiktoriański medyk bądź przedsiębiorca pogrzebowy, bo z pewnością pomieściłyby się w niej wszelkie niezbędne w tych fachach narzędzia. Nik nigdy wcześniej nie widział torby Silasa, nie wiedział nawet, że Silas ma torbę. Ale ta niewątpliwie mogła należeć tylko do niego. Chłopiec próbował zajrzeć do środka, torba jednak była zamknięta na wielką mosiężną kłódkę i zbyt ciężka, by Nik zdołał ją dźwignąć.
To była pierwsza rzecz.
Druga siedziała na ławce przy kaplicy.
— Niku — powiedział Silas. — Poznaj pannę Lupescu.
Panna Lupescu nie była ładna. Twarz miała chudą, minę pełną dezaprobaty, włosy siwe, choć oblicze kobiety wydawało się zbyt młode jak na siwe włosy. Jej przednie zęby były lekko krzywe. Miała na sobie obszerny płaszcz przeciwdeszczowy, a wokół szyi zawiązała męski krawat.
— Jak się pani miewa, panno Lupescu? — zagadnął Nik.
Panna Lupescu nie odpowiedziała. Powęszyła w powietrzu. Potem spojrzała na Silasa.
— A zatem to jest chłopiec. — Wstała i okrążyła Nika, jej nozdrza rozdęły się jakby go obwąchiwała. Po chwili powiedziała: — Będziesz się do mnie zgłaszał po przebudzeniu i przed snem. Wynajęłam pokój w domu, o tam. — Wskazała dach, ledwie widoczny z miejsca, w którym stali. — Większość czasu będę jednak spędzać na tym cmentarzu. Przybyłam tu jako historyk, badam historię starych grobów. Zrozumiałeś, chłopcze? Da?
— Nik — powiedział Nik. — Nazywam się Nik. Nie chłopiec.
— To skrót od Nikt — odparła. — Niemądre imię. Poza tym Nik to zdrobnienie. Nie uznaję zdrobnień. Będę ci mówić „chłopcze", ty będziesz mi mówił „panno Lupescu".
Nik spojrzał błagalnie na Silasa, ale na jego twarzy dostrzegł tylko obojętność. Mężczyzna podniósł torbę.
— U panny Lupescu będziesz w dobrych rękach. Z pewnością się polubicie.
— Nie polubimy! — rzucił Nik. — Ona jest okropna!
— To było bardzo niegrzeczne — upomniał go Silas. — Chyba powinieneś przeprosić, nie sądzisz?
Nik wcale tak nie uważał. Lecz Silas patrzył na niego, w dłoni trzymał czarną torbę i zaraz miał odejść na nie wiadomo jak długo.
— Przepraszam, panno Lupescu — rzekł zatem Nik.
Z początku nie odpowiedziała, jedynie pociągnęła nosem.
— Przebyłam długą drogę, by się tobą zająć, chłopcze. Mam nadzieję, że jesteś tego wart — powiedziała po namyśle.
Nik nie wyobrażał sobie, że mógłby uścisnąć Silasa, więc wyciągnął rękę. Opiekun pochylił się i uścisnął ją delikatnie, obejmując wielką bladą dłonią drobne i brudne palce chłopca. A potem odszedł, niosąc swą czarną skórzaną torbę, jakby nic nie ważyła. Pomaszerował ścieżką i zniknął z cmentarza.
Nik opowiedział o tym rodzicom.
— Silas odszedł — rzekł.
— Wróci — stwierdził pan Owens. — Nie zaprzątaj tym sobie głowy, Niku. On jest jak zły szeląg. Tak mówią.
— Kiedy się urodziłeś — dodała pani Owens — obiecał nam, że gdyby musiał odejść, znajdzie kogoś, kto będzie ci przynosił jedzenie i miał na ciebie oko, i tak zrobił. Jest bardzo obowiązkowy.
To prawda, Silas przynosił Nikowi jedzenie i każdej nocy zostawiał je w krypcie. Lecz, przynajmniej w ocenie Nika, była to najmniej ważna z rzeczy, które dla niego robił. Udzielał mu rad, spokojnych, rozsądnych i nieodmiennie słusznych; widział więcej niż mieszkańcy cmentarza, bo conocne wycieczki do świata zewnętrznego oznaczały, że potrafił opisać go takim, jakim był obecnie, a nie setki lat wcześniej. Był stały i niezmienny, i towarzyszył Nikowi każdej nocy jego życia, więc sama myśl o małym kościółku pozbawionym jedynego mieszkańca nie mieściła się Nikowi w głowie. Przede wszystkim, przy nim Nik czuł się bezpieczny.
Panna Lupescu uznała, że jej praca nie ogranicza się wyłącznie do przynoszenia posiłków Nikowi. Choć owszem, to też robiła.
— Co to jest? — spytał Nik ze zgrozą.
— Zdrowe jedzenie — odparła panna Lupescu. Siedzieli razem w krypcie. Postawiła na stole dwa plastikowe pojemniki i zdjęła pokrywki; wskazała pierwszy. — To barszcz z buraków z kaszą jęczmienną. — Wskazała drugi. — A to sałatka. Zjedz jedno i drugie, zrobiłam je dla ciebie.
Nik przyglądał jej się, zastanawiając się, czy to jakiś żart. Jedzenie od Silasa wyglądało zupełnie inaczej. Było zapakowane, pochodziło ze sklepów, w których sprzedają posiłki późną nocą i nie zadają żadnych pytań. Nigdy dotąd nie dał mu niczego w plastikowym pojemniku z pokrywką.
— Pachnie okropnie — zaprotestował.
— Jeśli wkrótce nie zjesz zupy — rzekła — będzie jeszcze gorsza. Wystygnie. Jedz już.
Nik był głodny. Wziął plastikową łyżeczkę, zanurzył w czerwonofioletowej brei i zaczął jeść. Jedzenie było śliskie i miało obcy smak i wygląd, ale połykał je bez sprzeciwu.
— A teraz sałatka. — Panna Lupescu zsunęła pokrywkę z drugiego pojemnika.
Na sałatkę składały się duże kawałki surowej cebuli, buraka i pomidora, skąpane w gęstym octowym sosie.
Nik wsunął do ust kawał buraka i zaczął gryźć. Poczuł napływającą ślinę i pojął, że jeśli przełknie, zwróci wszystko.
— Nie mogę tego zjeść.
— To bardzo zdrowe.
— Pochoruję się.
Przyglądali się sobie — mały chłopczyk o potarganej szaroburej czuprynie i chuda kobieta z nieskazitelną siwą fryzurą.
— Zjedz jeszcze kawałek — powiedziała panna Lupescu.
— Nie mogę.
— Zjesz jeden kawałek albo zostaniesz tu, dopóki nie zjesz wszystkiego.
Nik wybrał kawał octowego pomidora, pogryzł go i przełknął z trudem. Panna Lupescu zamknęła oba pojemniki i schowała do reklamówki.
Читать дальше