— Czy jesteś religijny? — spytała Smoky’ego pani Drinkwater.
— Nie jest — wtrąciła się Cloud, — ale August oczywiście był.
— Nie miałem religijnego dzieciństwa — oświadczył Smoky, wykrzywiając twarz. — Przypuszczam, że byłem niejako politeistą.
— Co takiego? — zdziwiła się pani Drinkwater.
— Panteon. Otrzymałem klasyczne wykształcenie.
— Gdzieś trzeba zacząć — odparła, wybierając z wiaderka pełnego jagód liście i małe robaczki. — To powinna być prawie ostatnia z tych obrzydliwości. Jutro pierwszy dzień lata, na szczęście.
— Mój brat August — zabrała głos Cloud — dziadek Alice, był chyba religijny. Odszedł. Częściowo nieznany.
— Misjonarz? — zapytał Smoky.
— Hm, tak — odpowiedziała Cloud, ponownie zaskoczona takim myśleniem. — Może tak.
— Na pewno już się ubrały — stwierdziła pani Drinkwater. — Może wejdziemy?
Osłonowe drzwi były stare i potężne, ich drewniane obramowanie popękało nieco od letniego ciepła, a sama osłona była u dołu poszarpana: popychało ją bezmyślnie kilka pokoleń dzieci. Kiedy Smoky pociągnął za porcelanową rączkę, zaskrzypiała zardzewiała sprężyna. Przekroczył próg. Już był w środku.
Przedsionek, wysoki i lśniący, pachniał chłodnym powietrzem nocy, ogniem minionej zimy, woreczkami z lawendą zawieszonymi w bieliźniarkach o mosiężnych gałkach. Czym jeszcze? Osłona zamknęła się za nim z trzaskiem, a czerwcowy dzień wrzucił do wewnątrz wosk, światło słoneczne i przemieszane pory roku. Tuż przed nim wyrosły schody, skręcające półkolem na piętro. Na pierwszym podeście, w świetle okna zwieńczonego ostrym łukiem, stała jego narzeczona, bosa, w połatanych dżinsach. Tuż za nią chowała się Sophie — już starsza o rok, ale wciąż nie dorównująca wzrostem siostrze — w cienkiej, białej sukience; jej palce zdobiły liczne pierścionki.
— Cześć — odezwała się Daily Alice.
— Cześć — odpowiedział Smoky.
— Zabierz Smoky’ego na górę — poleciła pani Drinkwater. — Ulokujemy go w wymyślonej sypialni. Jestem pewna, że chce się odświeżyć.
Poklepała go po ramieniu, a on postawił stopę na pierwszym stopniu. Po latach często zastanawiał się, czasem leniwie, czasem w cierpieniu, czy od chwili, gdy wszedł do tego domu, kiedykolwiek naprawdę go opuścił. Teraz jednak wspinał się w jej kierunku, a ona szalała ze szczęścia — w końcu dotarł do niej po długiej i wyjątkowo niezwykłej podróży, a ona mogła powitać go czekoladowymi oczami pełnymi obietnic (prawdopodobnie był to jedyny cel tej wędrówki — jego obecne szczęście, prawdziwe, sprawiające mu dużo radości), wziąć jego plecak i poprowadzić za rękę do chłodnych, górnych pomieszczeń budynku.
— Chciałbym się umyć — powiedział, trochę zasapany.
Dziewczyna pochyliła wielką głowę do jego ucha i szepnęła:
— Wyliżę cię do czysta, jak kot.
Sophie zachichotała z tyłu.
— Hol — poinformowała Alice, przesuwając dłonią po boazerii.
Lekko stukała we wszystkie napotkane po drodze szklane klamki.
— To pokój mamy i taty. Gabinet ojca, pssst. To mój pokój, widzisz?
Zajrzał do środka i zobaczył w wysokim lustrze swoje odbicie.
— Wymyślony gabinet. Stare planetarium, tymi schodami w górę. Skręć w lewo, potem znów w lewo.
Korytarz wydawał się koncentryczny i Smoky zastanawiał się, w jaki sposób te wszystkie pokoje mogły z niego wyrastać.
— Tutaj — oznajmiła Alice.
Trudno było określić kształt pokoju: w jednym rogu sufit opadał stromo ku podłodze, dzięki czemu jeden koniec pomieszczenia zdawał się niższy; okna również były mniejsze; pokój wydawał się większy niż w rzeczywistości lub był mniejszy, niż się zdawało — Smoky nie mógł się zdecydować. Alice rzuciła jego plecak na łóżko: wąskie, rozłożone na lato i przykryte cętkowaną narzutą.
— Łazienka jest na dole, w korytarzu — powiedziała. — Sophie, napuść wody.
— Czy jest tam prysznic? — zapytał, widząc oczyma wyobraźni zanurzenie się w zimnej wodzie.
— Nie — oświadczyła Sophie. — Mamy zamiar zmodernizować kanalizację, ale nie możemy jej znaleźć.
— Sophie.
Sophie zatrzasnęła za sobą drzwi.
W pierwszej chwili chciała posmakować pot, który lśnił na jego szyi i drobnym obojczyku; potem on postanowił odwiązać poły jej koszuli, zasupłane pod piersiami; potem, tak bardzo niecierpliwi, zapomnieli, czyja przyszła kolej, i spierali się po cichu, zawzięcie, jak piraci dzielący skarb, długo poszukiwany, długo wyobrażany, długo trzymany w ukryciu.
W ogrodzie otoczonym murem
W południe jedli samotnie kanapki jabłkowe z masłem orzechowym, siedząc w ogrodzie otoczonym murem na tylnym froncie domu.
— Tylny front?
Dorodne drzewa wyglądały zza szarego, ogrodowego muru, niczym spokojni widzowie wsparci na łokciach. Kamienny stół, przy którym siedzieli, ustawiony w rogu pod rozłożystym bukiem, pokryty był spiralnymi plamami zostawionymi przez gąsienice ubiegłego lata. Radosne papierowe talerzyki, kruche i efemeryczne, kontrastowały z grubym blatem. Smoky usilnie próbował oczyścić uzębienie; zazwyczaj nie jadał masła orzechowego.
— To był kiedyś front — odezwała się Daily Alice. — Potem dobudowali ogród i mur, i tak tył stał się przodem. Tak czy inaczej, był to front. A teraz jest to tylny front.
Usiadła okrakiem na ławce, podniosła gałązkę, jednocześnie wyciągając małym palcem z ust błyszczący włos. Szybkim ruchem naszkicowała na ziemi pięcioramienną gwiazdę. Smoky spojrzał najpierw na rysunek, a następnie na obcisłe dżinsy Alice.
— Nie, to nie to — doszła do wniosku, przyglądając się gwieździe jak ptaszek. — Trochę tylko podobne. Widzisz, to dom z samymi frontami. Wybudowano go jako wzór. Mój pradziadek? Pisałam ci o nim? Wybudował ten dom jako model, aby ludzie mogli go oglądać z każdej strony, by mogli zdecydować się, jaki typ budynku najbardziej im odpowiada, to dlatego jego wnętrze jest tak zwariowane. To jak wiele domów, włożonych jeden w drugi lub ustawionych jeden na drugim, tylko ich fronty wystają na zewnątrz.
— Co takiego? — Nie słuchał jej, tylko patrzył, jak mówi; widziała to na jego twarzy i śmiała się.
— Patrz. Widzisz? — spytała.
Popatrzył tam, gdzie mu kazała, na tylny front. Była to surowa, klasyczna fasada zmiękczona dzikim bluszczem, a jej szary kamień pokryty był plamami w kształcie ciemnych łez; wysokie, łukowe okna; symetryczne szczegóły, jak zauważył, w układzie klasycznym; elementy rustykalne, kolumny, plinty. Ktoś wyglądał przez jedno z wysokich okien, pogrążony w melancholii.
— A teraz chodź.
Ugryzła wielki kęs (miała przecież duże zęby) i pociągnęła go za rękę wzdłuż frontu, a kiedy go mijali, zdawał się składać jak dekoracja teatralna: to, co było płaskie, wypinało się do przodu; to, co wystawało, składało się na płask; kolumny zmieniały się w pilastry i znikały. Tylny przód przemieniał się, jak jeden z tych falujących obrazków, którymi bawią się dzieci, kiedy to przesuwana twarz zmienia swój wyraz od ponurego grymasu do uśmiechu od ucha do ucha. Gdy dotarli do przeciwległego muru i obrócili się za siebie, dom nabrał radosnego charakteru, upozorowany na styl z epoki Tudorów, z głębokimi, zwiniętymi okapami i pękiem kominów przypominających cylindry komików. Jedno z szerokich okien (przez ołowiane szyby przeleciał lekki błysk) na pierwszym piętrze otworzyło się i Sophie pomachała do nich ręką.
Читать дальше