Właśnie wtedy, tam, gdzie Stary Kamienny Mur oddziela Zieloną Łąkę od Starego Pastwiska, które pokryte kamieniami i pełne owadów opada ku brzegowi Liliowego Stawu, zatrzymał się doktor Drinkwater w księżym kapeluszu, z trudem łapiąc powietrze. Powoli krew przestawała mu pulsować w skroniach, a on sam zaczął wsłuchiwać się w niekończące się pogaduszki ptaków, półtony cykad, szelest i szmery tysiąca poruszających się dokoła istot. Ziemi tej dotknęła dłoń człowieka, choć obecnie dłoni tej już nie było widać. Za Liliowym Stawem ujrzał uśpiony dach stodoły Browna, wiedział, że stoi na opuszczonym pastwisku jego gospodarstwa, a ten mur to jego stara granica. Gospodarstwo to urozmaicało scenerię: rozległa przestrzeń upstrzona wieloma domami, małymi i dużymi, ten obszerny mur, to słoneczne pastwisko, tamten staw. Tak właśnie doktor wyobrażał sobie pojęcie „ekologia”, widział to teraz, a następnie przeinaczał w zwartych szpaltach, które sąsiadowały z kronikami tego miejsca w gazecie Miasta. Wyjątkowo ostrożnie przysiadł na ciepłym, omszałym kamieniu, a Delikatny Wietrzyk przyniósł mu wiadomość, że do wieczora wielka chmura rozsypie się na kawałki.
Właśnie wtedy, w pokoju Sophie, na szerokim, puchowym łożu, w którym przez lata sypiali John Drinkwater i Violet Bramble, leżały ich dwie prawnuczki. Długa, jasna suknia, którą miała nałożyć Daily Alice następnego dnia, aby prawdopodobnie już jej nigdy całkowicie nie zdjąć, zwisała starannie z drzwi szafy, odbijając się dokładnie w lustrze, przyciskając się mocno do niego; dokoła poniewierały się przeróżne dodatki. Sophie i jej siostra leżały nagie w południowym skwarze. Sophie przeciągnęła dłonią po wilgotnym od potu boku siostry. Daily Alice powiedziała:
— Ach, jest zbyt gorąco. — Ogarnęła ją jeszcze silniejsza fala ciepła, gdy poczuła na ramieniu łzy swej siostry. Odezwała się: — Któregoś dnia, już niebawem, to będziesz ty, ty wybierzesz lub zostaniesz wybrana, ty zostaniesz kolejną czerwcową panną młodą.
A Sophie odpowiedziała:
— Nigdy, przenigdy.
Dodała coś jeszcze, czego Alice nie usłyszała, gdyż Sophie przytuliła twarz do jej szyi i tam mruczała. To, co wyszeptała, brzmiało: — On tego nigdy nie zrozumie ani nie zobaczy, nigdy nie dadzą mu tego, co dali nam, będzie wchodził w niewłaściwe miejsca, patrzył tam, gdzie powinien odwrócić wzrok, nigdy nie ujrzy drzwi ani nie pozna skrętów; tylko poczekaj, poczekaj, a sama się przekonasz.
Właśnie wtedy ciotka Cloud zastanawiała się, o czym się przekonają, jeśli zaczekają; to samo czuła matka, ale już nie z taką prostą ciekawością; manewrowała raczej wśród armii możliwości. Podobnie czuł Smoky, pozostawiony samemu sobie w czarnej, zakurzonej bibliotece, z rozłożonym planem, z powodu, jak przypuszczał, niedzielnej sjesty, dnia odpoczynku; właśnie wtedy zadrżał, czujny i wyprostowany jak płomień.
Pewna stara kobieta
Mieszkała u stóp góry
I jeśli nie odeszła
To nadal tam mieszka.
Było to pewnego radosnego lata, pod koniec zeszłego stulecia. John Drinkwater, wędrując pieszo po Anglii pod pozorem oglądania domów, znalazł się o zmierzchu u bram plebanii w Cheshire. Zgubił nie tylko drogę, ale i przewodnik, który idiotycznie utopił w rzeczce, przy której kilka godzin wcześniej jadł lunch. Był głodny i choć wieś angielska wydawała się bezpieczna i cudowna, odczuwał niepokój.
W ogrodzie wokół plebanii, ogrodzie zaniedbanym i niesfornym, ćmy migotały wśród gęstej kaskady różanych krzewów, a ptaki poruszały się i szeleściły na sękatej, władczej jabłoni. Ktoś siedział na konarze drzewa i trzymał zapaloną świecę. Świeca? Była to młoda dziewczyna, cała w bieli. Zasłaniała świecę dłońmi; świeca jaśniała i gasła, i znowu jaśniała. Dziewczyna odezwała się, ale nie do niego:
— Co się dzieje?
Płomień świecy zniknął na dobre, a on się odezwał:
— Przepraszam bardzo.
Dziewczyna szybko i zwinnie zaczęła schodzić z drzewa, a on odsunął się od bramy, by nie wyjść na wścibskiego natręta, kiedy do niego podejdzie. Ale ona nie podeszła. Skądś lub zewsząd dolatywał śpiew słowika, zamilkł, znów przeszył ciszę.
Nie tak dawno Drinkwater znalazł się na rozdrożu (nie na prawdziwym rozdrożu, choć wiele z nich napotkał podczas miesięcznej wędrówki, kiedy to musiał wybierać między drogą wzdłuż rzeki a wspinaczką po wzgórzach, ale w życiowych rozdrożach to doświadczenie okazało się całkowicie bezużyteczne). Cały obrzydliwy rok spędził na projektowaniu ogromnego Drapacza Chmur, który miał wyglądać, na ile pozwalał mu jego rozmiar i przydatność, jak trzynastowieczna katedra. Kiedy po raz pierwszy przedstawił klientowi projekty, traktował to jak dobry żart, dziwaczny wymysł, nawet pewną odskocznię. Pewien był, iż pomysł zostanie odrzucony, ale nie, klient chciał, aby jego Drapacz Chmur był właśnie taki, żeby stał się Katedrą Handlu, a John Drinkwater był w stanie wymyślić wszystko: mosiężne skrzynki na listy w kształcie chrzcielnicy, groteskowe płaskorzeźby karłów rozmawiających przez telefon lub odczytujących kamienne taśmy telegraficzne, chimery wystające z budynku na taką wysokość, iż nikt nie mógł ich dojrzeć, chimery o wyłupiastych oczach (choć tego właśnie się wyparł) i porowatym nosie jego klienta — nie było dla niego żadnych przeszkód, a teraz musiał to wszystko wprowadzić w życie zgodnie z planem.
Kiedy realizacja projektu wlokła się w nieskończoność, o mało co nie zaskoczyła go pewna zmiana; o mało co, bo się jej oparł; było to coś poza nim, coś, co mógł prawie, ale niezupełnie, nazwać. Po raz pierwszy zauważył to jako przenikanie do jego wypełnionego, aczkolwiek uporządkowanego dnia specyficznych marzeń: abstrakcyjne słowa, które wypowiadał w nim jakiś głos. Jednym z nich było słowo „różnorodność”. Kolejny wyraz pojawił się następnego dnia (kiedy w czasie czarnego jak sadza deszczu wyglądał przez wysokie okna University Club) i brzmiał „kombinatoryjny”. Raz wypowiedziane, każde pojęcie ogarniało cały jego umysł, rozszerzając się na pracownię i dział rachunkowości, paraliżując go całkowicie, aż nie miał sił, by zrobić następny, długo przygotowywany, starannie przemyślany krok w swej karierze, określanej przez niektórych jako „błyskotliwa”.
Miał uczucie, iż zapada w długi sen albo się z niego budzi. Tak czy inaczej, nie chciał, aby się to działo. Szukając środków zaradczych, zainteresował się teologią. Czytał dzieła Swedenborga i Augustyna; najbardziej koił go Tomasz z Akwinu, rozumiał Anielskiego Doktora budującego kamień po kamieniu potężną katedrę Summy. Dowiedział się, że pod koniec życia Tomasz z Akwinu uznał wszystko, co stworzył, za „kopiec siana”.
Kopiec siana. Drinkwater siedział przy szerokiej desce kreślarskiej w długich, oszklonych pomieszczeniach spółki „Mouse, Drinkwater i Stone”, gapiąc się na ciemnobrunatne fotografie wież, parków i willi, które wybudował, i myślał: kopiec siana. Jak pierwszy, najbardziej nietrwały domek z bajki o trzech świnkach. Musiało istnieć bezpieczniejsze miejsce, miejsce, w którym mógłby się ukryć, bez względu na to, kim był ten ścigający go wilk. Miał już trzydzieści dziewięć lat.
Jego wspólnik Mouse odkrył, że Drinkwater spędził kilka miesięcy przy desce kreślarskiej, nie posuwając się z planami Katedry Handlu, bazgrząc zamiast tego maleńkie domki o dziwacznych wnętrzach; dlatego też wysłano go za granicę, na wypoczynek.
Читать дальше