Nieco później, pamiętając o ziemskim pochodzeniu człowieka: „Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz”, wyobrażali sobie, że są bańkami powietrza. Kiedy byli sami na polu i nikt ich nie widział, podskakiwali i brykali, ledwie dotykając ziemi i wołając: „Jesteśmy bańkami powietrza! Bańkami powietrza! Bańkami powietrza!”
Flora Thompson,
Lark Rise to Candleford
Mężczyźni są mężczyznami, ale człowiek jest kobietą.
Chesterton
Pewnego czerwcowego dnia roku 19… młody mężczyzna szedł na północ, z wielkiego Miasta do osady zwanej Edgewood, o której słyszał niegdyś, ale której nigdy nie odwiedził. Nazywał się Smoky Barnable, a w Edgewood miał się odbyć jego ślub. Fakt, że szedł, a nie jechał, był jednym z warunków, które musiał spełnić.
Choć opuścił swój pokój w Mieście wczesnym rankiem, dochodziło już południe, kiedy mało uczęszczaną ścieżką przeszedł przez ogromny most i wyszedł na ciągnące się bez końca osiedla po północnej stronie rzeki. Przez całe popołudnie przedzierał się przez miejsca o indiańskich nazwach i nie był w stanie trzymać się prostego szlaku wyznaczonego przez nieustanny i dominujący ruch uliczny; spacerował od podwórza do podwórza, zaglądał w alejki i do sklepików. Dostrzegał niewielu przechodniów, nawet tych miejscowych, choć dookoła kręciły się dzieciaki na rowerach. Zastanawiał się, jak żyją w tych miejscach, które wydały mu się tak ponure i prowincjonalne. Dzieci jednak wyglądały całkiem radośnie.
Regularne aleje handlowe i ulice domów mieszkalnych zaczęły stopniowo tracić symetrię, rzednąć niczym skraj wielkiego lasu. Pojawiły się przesieki pełne chwastów oraz skarłowaciałe zagajniki i zapuszczone łąki, których wygląd świadczył o tym, że wkrótce rejon ten zamieni się w przemysłową pustynię. Smoky powtarzał sobie w myślach ten zwrot, ponieważ rzeczywiście w tym miejscu na świecie właśnie się znajdował — przemysłowa pustynia, coś pośredniego pomiędzy pustynią a polem uprawnym.
Przystanął obok ławki, na której przesiadywali ludzie czekający na autobusy Skądś Dokądkolwiek. Usiadł, ściągnął mały plecak i wyjął z niego kanapkę przyrządzoną własnoręcznie — kolejny warunek, który musiał spełnić — oraz kolorową mapę samochodową. Nie był pewien, czy posługiwanie się mapą jest dozwolone, ale ponieważ instrukcja dotarcia do Edgewood wydawała mu się niejasna, jednak otworzył mapę.
Co teraz? Ta błękitna linia przedstawiała najwyraźniej popękany makadam, wzdłuż którego wznosiły się puste, ceglaste fabryki. Miał okazję oglądać je po drodze. Obrócił mapę tak, aby linia ta pobiegła równolegle do jego ławki, podobnie jak sama droga (odczytywanie map nie było jego mocną stroną). Gdzieś daleko, po lewej stronie, odnalazł miejsce, do którego zmierzał. Samego Edgewood nie było na mapie, ale znajdowało się pośród pięciu osad oznakowanych mało znaczącymi kółkami. Widniała tam potężna, podwójna czerwona linia, biegnąca obok, dumna ze swych licznych wjazdów i zjazdów. Wędrowanie tą drogą było niemożliwe. Gruba linia w kolorze niebieskim (patrząc na ten model systemu naczyniowego, Smoky wyobrażał sobie, że cały ruch uliczny płynący na południe, w stronę Miasta, porusza się po linii niebieskiej, zaś w kierunku przeciwnym — po linii czerwonej) znajdowała się nieco bliżej i rozchodziła się na boki do pozostałych miast i miasteczek. Zasilała ją cienka linia niebieska; przy niej właśnie siedział. Prawdopodobnie tędy wiódł szlak handlowy, tu ulokowane było Osiedle Narzędzi, Centrum Spożywcze, Świat Mebli, Wioska Dywanów. Tak… Ale była tam jeszcze prawie niedostrzegalna, wąska, czarna linia, po której mógłby się poruszać. W pierwszej chwili pomyślał, że prowadzi donikąd, ale nie — ciągnęła się dalej, słaba, prawie zapomniana przez kartografa w splocie rysunków, by potem znów pojawić się na północnym pustkowiu, podchodząc do miasteczka, o którym Smoky wiedział, że znajduje się blisko Edgewood.
A więc to ta droga. Wyglądało na to, że można ją pokonać pieszo. Kciukiem i palcem odmierzył na mapie przebyty dystans, a następnie sprawdził, jak długa droga go jeszcze czeka (o wiele dłuższa). Zarzucił plecak na ramię, nasunął kapelusz na czoło i ruszył w dalszą wędrówkę.
Choć przez ostatnie dwa lata tej miłości prawie nigdy o niej nie zapominał, podczas swej wędrówki nie rozmyślał o niej zbyt wiele. Oczyma wyobraźni widział pokój, w którym się spotkali. Kiedyś w takich chwilach ogarniało go drżenie, teraz — uczucie szczęścia. Widział też twarz George’a Mouse’a, wyłaniającą się zza szklanki i fajki, oraz jego dwie wysokie kuzynki: ją i jej nieśmiałą siostrę.
Zdarzyło się to w kamienicy Mouse’a, ostatnim zamieszkanym domu na tej ulicy, w bibliotece na trzecim piętrze — tam, gdzie okna zdobione kamiennymi kolumnami zatkane były tekturą, a z ciemnego dywanu, w miejscach między drzwiami, barkiem a oknami, wychodziły białe strzępy.
Ona była wysoka. Wysoka na sześć stóp, o kilka cali wyższa od Smoky’ego. Jej siostra, czternastolatka, dorównywała jej wzrostem. Miały na sobie odświętne sukienki, krótkie i błyszczące, ona — czerwoną, a jej siostra — białą. Ich długie, bardzo długie pończochy lśniły w blasku światła. To niezwykłe, że choć zostały obdarzone takim wzrostem, wstydziły się wszystkiego — zwłaszcza młodsza, zawsze uśmiechnięta. Bała się nawet dotknąć dłoni Smoky’ego i chowała się za siostrę.
Delikatne wielkoludy. Starsza gapiła się na George’a, który udzielał dobrodusznych porad. Uśmiechała się niepewnie. Miała kręcone włosy w kolorze starego złota. George powiedział, że na imię jej Daily Alice.
Ujął jej dłoń i podniósł wzrok.
— Długi łyk wody — odezwał się, a ona wybuchnęła śmiechem.
Jej siostra śmiała się również, a George Mouse pochylił się i poklepał po kolanie.
Nie mając pojęcia, dlaczego tak bardzo ich śmieszy dowcip z brodą, Smoky przejechał po nich wzrokiem z idiotycznym wyrazem twarzy. Nie wypuszczał jej dłoni.
Był to najszczęśliwszy moment jego życia.
Do chwili spotkania Daily Alice Drinkwater w bibliotece kamienicy Mouse’a nie był zbyt szczęśliwym człowiekiem. Jednakże jego życie stanowiło jak gdyby przygotowanie do tego właśnie momentu. Był jedynym dzieckiem z drugiego małżeństwa swego ojca. Zjawił się na świecie, gdy ojciec dobiegał sześćdziesiątki. Kiedy matka zdała sobie sprawę, że pokaźny majątek Barnable’ów skurczył się znacznie pod zarządem jego ojca, stwierdziła, że niepotrzebnie wyszła za mąż za starca i urodziła mu dziecko. Odeszła pełna urazy. Był to przykry cios dla Smoky’ego, gdyż ze wszystkich krewnych ona jedna wydawała się najmniej anonimowa. Co więcej, była to jedyna osoba powiązana z nim więzami krwi, której twarz, nawet w dojrzałym wieku, doskonale pamiętał, mimo że miał zaledwie kilka lat, kiedy matka ich opuściła. Po swej rodzinie Smoky odziedziczył przede wszystkim dziwną nieokreśloność postaci i charakteru, od matki przejął odrobinę konkretności. Tak twierdzili ci, którzy go znali. Jednak cecha odziedziczona po matce roztapiała się w anonimowości Barnable’ów.
Stanowili ogromną rodzinę. Jego ojciec miał pięcioro dzieci — synów i córki z pierwszego związku. Wszyscy mieszkali na przedmieściach wielkich miast, w stanach, których nazwy zaczynają się na literę I. Nawet przyjaciele Smoky’ego z Miasta nie potrafili tych miejsc odróżnić. Od czasu do czasu Smoky gubił się w tym również. Dzieci przypuszczały, że ojciec ma sporo grosza, a ponieważ nie były pewne, co zamierza zrobić ze swoim majątkiem, często zapraszały go do siebie. Po odejściu żony postanowił sprzedać dom rodzinny Smoky’ego i odwiedzić potomstwo. Zabrał ze sobą najmłodszego syna, kilka psów i siedem kufrów wykonanych na zamówienie, zawierających całą jego bibliotekę. Barnable był człowiekiem wykształconym, lecz ta wiedza, zdobyta wiele lat temu i nieco przestarzała, wcale nie pozwoliła mu nabyć ogłady towarzyskiej i nie zmieniła ani trochę wrodzonej nieokreśloności charakteru. Jego synowie i córki nie przepadali za tymi kuframi pełnymi książek tak samo jak za praniem jego skarpetek razem z własną bielizną.
Читать дальше