Nad kominkiem wisiała haftowana makatka. Napis na niej brzmiał:
Zamieszkam w domku przy drodze
I zostanę przyjacielem człowieka.
Margaret Juniper 1927
— Idę na swój ślub.
Ach, wyczytał z ich twarzy.
— Dobrze — podniósł się Jeff. — Marge, przynieś mapę. Była to mapa okręgu lub czegoś w tym rodzaju, o wiele dokładniejsza niż mapa Smoky’ego; odnalazł konstelację miasteczek, którą już znał, wyraźnie zaznaczoną, ale Edgewood tam nie było.
— To musi być gdzieś tutaj. — Jeff znalazł kawałek ołówka i mrucząc „hmm” i „popatrzmy”, połączył kółka pięciu miasteczek w pięcioramienną gwiazdę.
Postukał kilkakrotnie ołówkiem w pięciokąt wyznaczony wierzchołkami gwiazdy i patrząc na Smoky’ego, podniósł piaskowe brwi. Stara sztuczka z odczytywaniem mapy, domyślił się Smoky. Rozpoznał cień drogi przecinającej pięciokąt, łączącej się z drogą, którą wędrował. Droga ta kończyła się tutaj, w Meadowbrook.
— Hmm — mruknął.
— To wszystko, co mogę ci powiedzieć — stwierdził Jeff, zwijając mapę.
— Zamierzasz wędrować po nocy? — zapytała Marge.
— Mam ze sobą coś do spania.
Marge zacisnęła usta na widok niewygodnych koców przytroczonych do plecaka.
— Przypuszczam, że nic nie jadłeś przez cały dzień.
— Nie, ale mam kanapki i jabłko…
Kuchnia zastawiona była koszami nieprawdopodobnie soczystych owoców: granatowych winogron, szarych renet i rozciętych brzoskwiń — dumnych dowodów udanego owocobrania. Marge wyciągnęła parujące potrawy z piecyka i stawiała je na ceratę, a kiedy wszystko już skonsumowano, Jeff nalał likieru bananowego do maleńkich, rubinowych kieliszków. Smoky nie miał już siły zaprotestować przeciw ich gościnności, Marge rozłożyła tapczan i Smoky ułożony został do snu w brązowym, indiańskim kocu.
Kiedy Juniperowie wyszli, leżał przez chwilę z otwartymi oczyma, rozglądając się po pokoju. Oświetlał go jedynie blask nocy, blask w kształcie małego, wiejskiego domku porośniętego różami. Dostrzegł klonowy fotel Jeffa, którego płaskie, pomarańczowe poręcze wyglądały niezwykle apetycznie, niczym dwa lśniące lizaki. Zauważył, że koronkowe firanki falują przy każdym podmuchu wiatru o różanym zapachu. Wsłuchał się w senne pomruki psa miotły. Natknął się na jeszcze jedną makatkę. Na tej, z kolei, choć nie był pewien, napis brzmiał:
To, co nas uszczęśliwia,
czyni nas również mądrymi.
Zasnął.
Zauważyliście chyba, że nie stawiam myślnika pomiędzy dwoma słowami. Piszę „country house”, a nie „country-house”. Jest to zamierzone.
Sackville-West
Daily Alice przebudziła się, tak jak zawsze, kiedy słońce wdarło się przez jej wschodnie okna z dźwiękiem muzyki. Odrzuciła wzorzystą kołdrę i przez chwilę leżała naga w długich, słonecznych pręgach, przesuwając dłonią po ciele, znajdując oczy, kolana, piersi, rudozłote włosy — wszystko na swoim miejscu, bez zmian. Wstała, przeciągnęła się, strząsnęła z twarzy resztki snu, przyklękła przy łóżku w słonecznym kwadracie i odmówiła, tak jak każdego ranka, od kiedy zaczęła mówić, modlitwę:
O wspaniały, ogromny, piękny, cudowny świecie
Otoczony cudownymi wodami
Pokryty przepiękną zielenią
O świecie, wyglądasz tak wspaniale.
Odmówiwszy pacierz, ustawiła wysokie, stojące zwierciadło, które należało kiedyś do jej prababki, tak by mogła zobaczyć całą swą figurę. Zadała mu zwyczajowe pytanie i otrzymała tego ranka właściwą odpowiedź; czasami były one dwuznaczne. Owinęła się długą, brązową suknią, obróciła się na palcach, a postrzępione brzegi szaty zawirowały w powietrzu. Ostrożnie wyszła na cichy, zimny korytarz. Minęła gabinet ojca, wsłuchując się przez moment w starego remingtona, wystukującego opowieść o kolejnych przygodach myszy i królików. Otworzyła drzwi do pokoju siostry. Sophie leżała zwinięta w pościeli, z kosmykiem długich, złotych włosów w otwartych ustach, zaciskając dłonie jak niemowlę. Poranne słońce właśnie zajrzało do tego pokoju, a Sophie poruszyła się, gdy ją poraziło. Większość ludzi wygląda dziwacznie we śnie: obco, inaczej. Śpiąca Sophie wyglądała jak Sophie; kochała sen i mogła spać w każdym miejscu, nawet na stojąco. Daily Alice przyglądała jej się przez chwilę, zastanawiając się, jakie przeżywa przygody. Cóż, usłyszy o nich później, ze wszystkimi szczegółami.
Gotycka łazienka znajdowała się na końcu spiralnego korytarza. Umieszczono w niej jedyną w tym domu wannę wystarczająco długą dla Daily Alice. Uwięzione w rogu budynku słońce nie zdążyło tu jeszcze dotrzeć; witrażowe okna kryły się w mroku, a kafelki na podłodze były tak zimne, że musiała stanąć na palcach. Kran w kształcie chimery zakaszlał suchotniczym kaszlem, a wszystkie rury w całym domu odbyły długie zebranie, zanim wypuściły z siebie gorącą wodę. Gwałtowny przypływ miał swoje skutki. Podciągnęła do bioder brązową suknię i usiadła na czymś, co przypominało dziurawy, biskupi tron. Podparła dłonią brodę i zapatrzyła się na parę unoszącą się znad grobowej wanny. Znów poczuła się senna.
Pociągnęła za spłuczkę, a kiedy zamilkł głośny łomot spuszczanej wody, zrzuciła suknię na podłogę, zadygotała z zimna i ostrożnie weszła do wanny. Gotycka łazienka wypełniona była parą. Jej gotycki styl nie miał jednak wiele wspólnego z kościołem, raczej z lasem: sklepienie sufitu tworzyło nad głową Daily Alice łuk w postaci przeplatających się gałązek, a rzeźbiony bluszcz, liście, liany i dzikie wino wirowały w niespokojnym tańcu życia. Na powierzchni wąskich, witrażowych okien skraplała się rosa, pokrywając kropelkami jaskrawe drzewa, odległych myśliwych i zamazane pola otoczone tymi drzewami. Kiedy słońce w swej leniwej wędrówce oświetliło dwanaście z nich, ozdabiając klejnotami mgłę unoszącą się z kąpieli, Daily Alice zanurzała się w stawie pośrodku średniowiecznego lasu. Pomieszczenie to zaprojektował jej pradziadek, ale twórcą okien był ktoś inny. Nazywał się Comfort i to właśnie odczuwała Daily Alice. Zanuciła nawet piosenkę.
Kiedy tak szorowała ciało i śpiewała, nadchodził jej narzeczony, na obolałych nogach, zaskoczony dziką reakcją mięśni na wczorajszy spacer. Gdy w długiej, narożnej kuchni kończyła śniadanie, przygotowując plany z zagonioną matką, Smoky wspinał się na gwarną, osłonecznioną górę, by następnie zejść ku dolinie. Kiedy Daily Alice i Sophie nawoływały się z dwóch przeciwległych korytarzy, a doktor wyglądał przez okno w poszukiwaniu natchnienia, Smoky stał na rozstaju, gdzie cztery stare wiązy rozmawiały ze sobą jak czterej ponurzy mężczyźni. Na umieszczonej obok tablicy widniał napis „EDGEWOOD”. Wskazywała ona na brudną drogę, która wiodła cienistym tunelem drzew. Kiedy tak wędrował, rozglądając się na boki i rozmyślając, co się jeszcze wydarzy, Daily Alice i Sophie siedziały w pokoju Daily Alice, przygotowując dla niej strój na następny dzień, a Sophie opowiadała swój sen.
„Śniłam o tym, że nauczyłam się oszczędzać czas, którego nie chciałam wykorzystać, aby potem spędzić go zgodnie z moimi potrzebami. To czas, który spędzasz w poczekalni u lekarza lub wracając z miejsca, w którym nie bawiłaś się dobrze, albo czekając na autobus — wszystkie te bezużyteczne chwile. Cóż, chodziło o to, by zebrać go i poskładać, jak pogniecione pudełka, by zajął jak najmniej miejsca. To naprawdę łatwa sztuczka, jeśli wie się, jak można jej dokonać. Nikt nie był zdziwiony, kiedy oznajmiłam, że już wiem; mama pokiwała głową z uśmiechem, wiesz, tym mówiącym, iż oczywiście, w pewnym wieku każdy się czegoś uczy. Wystarczy zagiąć czas na szwie, uważając, aby nic nie zgubić, i złożyć na płask. Tatuś podarował mi tę ogromną kopertę z marmurkowego papieru, abym go tam schowała, a kiedy mi ją dawał, przypomniałam sobie, że widziałam wiele takich kopert, zastanawiając się, do czego służą. To zabawne, że w snach możemy tworzyć wspomnienia, aby je potem wytłumaczyć”.
Читать дальше