Dziwaczne wnętrza… Przy ścieżce, która wiodła od bramy do oświetlonych półkoliście drzwi plebanii, dostrzegł jakąś maszynę czy ogrodową dekorację: białą kulę na piedestale, otoczoną zardzewiałymi, żelaznymi pierścieniami. Niektóre z nich odgięły się i leżały teraz na ścieżce, porośnięte chwastami. Jednym pchnięciem otworzył bramę, a jej zawiasy zanuciły krótką pieśń. W budynku pulsowało światło, a kiedy podszedł bliżej zachwaszczoną ścieżką, ktoś powitał go przy drzwiach.
— Nie jesteś tu mile widziany — powiedział doktor Bramble (bo to był on). — To już nie jesteś ty, ani trochę. Czy to ty, Fred? Zamknę tę bramę na kłódkę, bo ludzie nie wiedzą, co to są dobre maniery.
— Ja nie jestem Fred.
Jego akcent zastanowił doktora Bramble’a. Uniósł w górę lampę.
— A zatem kim jesteś?
— Zwyczajnym wędrowcem. Obawiam się, że zgubiłem drogę. Nie ma pan telefonu?
— Oczywiście, że nie.
— Nie miałem zamiaru się narzucać.
— Uważaj na to stare planetarium. Zawaliło się, to straszna pułapka. Amerykanin?
— Tak.
— Coś takiego. Proszę, wejdź.
Dziewczyny nie było.
Dwa lata później John Drinkwater siedział senny w przegrzanych i wypełnionych duchem salach Miejskiego Towarzystwa Teozoficznego (nigdy nie przypuszczał, że którakolwiek z dróg doprowadzi go właśnie tu, ale tak się stało). Zbierano zapisy na cykl wykładów prowadzonych przez osoby światłe, a wśród mediów i gimnozofistów, oczekujących na decyzję Towarzystwa, Drinkwater natknął się na nazwisko doktora Theodora Burne’a Bramble’a, który miał rozprawiać o Małych Światach w obrębie Dużego. Gdy tylko przeczytał nazwisko, przed oczami stanęła mu postać dziewczyny z jabłoni, światełko niknące w jej złożonych dłoniach. O co chodzi? Ujrzał ją ponownie, jak weszła do mrocznej jadalni, nie przedstawiona przez proboszcza, który nie mógł zmusić się do przerwania długiego wywodu, by wypowiedzieć jej imię. Pokiwał tylko głową i odsunął stos spleśniałych książek oraz pakietów gazet przewiązanych niebieską taśmą, by mogła swobodnie (nie podnosząc na niego wzroku) postawić zmatowiały serwis do herbaty i pęknięty talerzyk z wędzoną rybą. Mogła być jego córką albo podopieczną, albo służącą, albo więźniem — może nawet opiekunką, gdyż idee doktora Bramble’a były dziwaczne i natrętne, choć głosił je z umiarem.
— Widzisz, Paracelsus uważa, że… — odezwał się i przerwał, by zapalić fajkę. Drinkwater zdołał wtrącić:
— Ta młoda dama to pańska córka?
Bramble spojrzał na niego, jakby Drinkwater ujrzał jakiegoś członka rodziny Bramble, o którym nie wiedział; potem przytaknął, kiwając głową, i ciągnął dalej:
— Widzisz, Paracelsus…
Dziewczyna przyniosła białe i czerwone porto, nie czekając na wezwanie, a kiedy wszystko zostało wypite, doktor Bramble poczuł nieodpartą chęć wyrażenia swych osobistych żalów, jak to zabrali mu ambonę, gdy głosił prawdę, której się nauczył, jak wyśmiewali się z niego, jak przywiązywali puszki do ogona jego psa, biedne stworzenie! Dziewczyna podała whisky i brandy, aż w końcu nie wytrzymał i zapytał ją o imię.
— Violet — odparła, nie patrząc na niego.
Nareszcie doktor Bramble zaprowadził go do sypialni, bo gdyby tego nie uczynił, Drinkwater przestałby słyszeć jego słowa; i tak nie rozumiał już, co mówił do niego Bramble.
— Domy zbudowane z domów w domach powstałych z czasu — powtarzał do siebie głośno, zanim nastał świt, kiedy obudził się ze snu o łagodnej twarzy doktora Bramble’a, czując straszliwe pieczenie w gardle.
Gdy podniósł stojący przy łóżku dzban, wypełzł spod niego zaskoczony pająk. Drinkwater stanął przy oknie jak posąg i przycisnął do policzka chłodną porcelanę. Spojrzał na wywołane wiatrem wyspy mgieł, opadające między koronkowymi drzewami, i przyglądał się ostatnim, gasnącym świetlikom. Wtedy zobaczył ją, jak wraca ze stodoły, boso, w jasnej sukience, z wiadrem mleka w każdej ręce, rozlewając przy każdym kroku po kilka kropel na ziemię, choć stąpała bardzo ostroż, nie. I wtedy wyobraził sobie, w momencie niezwykłego olśnienia, jak stworzy ten jedyny w swoim rodzaju dom, dom, który w rok i kilka miesięcy potem stał się domem Edgewood.
A teraz tutaj, w Nowym Jorku, miał przed sobą jej nazwisko, choć myślał, że nigdy więcej jej nie ujrzy. Podpisał subskrypcję.
Wiedział, że ona będzie towarzyszyć swemu ojcu, wiedział to, gdy tylko przeczytał to nazwisko. Wiedział, że wyglądać będzie jeszcze piękniej, że jej nigdy nieobcinane włosy dłuższe będą o dwa łata. Nie wiedział, że przyjedzie w trzecim miesiącu ciąży z Fredem Reynardem lub Oliverem Hawksquillem albo kimś innym, niezbyt mile widzianym na plebanii (nigdy nie zapytał o imię); nie pomyślał, że ona, tak jak i on, starsza będzie o dwa lata, że sama stanie na rozdrożu, by potem ruszyć dziwną, zacienioną aleją.
— Paracelsus twierdzi — przemawiał do teozofów doktor Bramble — że wszechświat przepełniony jest siłami, duchami, które nie są tak zupełnie niematerialne — i cokolwiek to znaczy, lub znaczyło, prawdopodobnie wykonany jest z materii delikatniejszej, mniej namacalnej niż zwykły świat. Wypełniają one wodę, powietrze i wszystko dokoła; otaczają nas z każdej strony, a my najmniejszym nawet ruchem — tu podniósł delikatnie dłoń o długich palcach, rozpędzając fajkowy dym — przesuwamy tysiące z nich.
Siedziała przy drzwiach, poza czerwonawym światłem lampy, znudzona, zdenerwowana, albo jedno i drugie; podpierała dłonią policzek, a lampa oświetlała czerń poniżej jej ramion, nadając jej złocisty kolor. Miała głębokie i dzikie oczy; i tylko jedną brew — to znaczy, ciągnęła się ona bez przerwy tuż nad jej nosem, naturalna i gęsta. Nie patrzyła w jego stronę, a kiedy to uczyniła, nie zobaczyła go.
— Paracelsus dzieli je na nereidy, driady, sylfy i salamandry — ciągnął doktor Bramble. — My powiedzielibyśmy syreny, elfy, wróżki i chochliki. Jeden rodzaj ducha odpowiada jednemu z czterech żywiołów: syreny wodzie, elfy ziemi, wróżki powietrzu, chochliki ogniowi. W ten właśnie sposób wyprowadzamy wspólną nazwę dla wszystkich tych istot: elementale. Bardzo to trafne i prawidłowe. Paracelsus miał ścisły umysł. Jednakże nie jest to prawda, gdyż pospolity błąd tkwi w założeniu, stary, poważny błąd, tkwiący u podstaw całej historii naszej nauki, że to właśnie z tych czterech żywiołów stworzony jest świat: z ziemi, powietrza, ognia i wody. Teraz oczywiście wiemy, iż istnieje około dziewięćdziesięciu elementali, a te cztery stare do nich nie należą.
W bardziej radykalnym skrzydle różokrzyżowców zawrzało, gdyż oni nadal przywiązywali wielką wagę do czterech żywiołów, a doktor Bramble, rozpaczliwie pragnąc sukcesu, łyknął trochę wody ze stojącego z tyłu kielicha, odchrząknął i spróbował kontynuować swój wykład, przechodząc do bardziej sensacyjnych i rewelacyjnych części.
— Pytanie brzmi — zaczął — dlaczego „elementale”, jeśli nie są kilkoma rodzajami istnienia, a tylko jednym, w co głęboko wierzę, objawiają się w tak różnorodnych formach. Bo fakt, że się objawiają, panie i panowie, nie budzi już żadnych wątpliwości.
Spojrzał znacząco na swą córkę, wielu uczyniło podobnie; to w końcu jej doświadczenia nadały znaczenie stwierdzeniom doktora Bramble’a. Uśmiechnęła się niewyraźnie i prawie skurczyła pod ich wzrokiem.
Читать дальше