Z początku niewiele rozumiała, co mówi do niej przewodnik. Był on starszym, zahartowanym w zmaganiach z przyrodą człowiekiem. Z czasem jednak nauczyła się wychwytywać pojedyncze słowa, dzięki wrodzonej inteligencji potrafiła wytropić ich etymologię, czyli pochodzenie. Wiedziała, na przykład, że słowo „far” – ojciec, w różnych językach brzmi podobnie: father, Vater, padre, pere. W ten sposób potrafiła zrozumieć słowa z różnych języków.
Trzeba się było, niestety, pogodzić z faktem, że istnieją pewne wyjątki od wszelkich reguł, na przykład słowo „motyl”. „Motyl” po norwesku to sommerfugl, po szwedzku – fjäril, po niemiecku Schmetterling, po francusku – papillon, po angielsku butterfly, a po rosyjsku – baboczka albo motylok.
Wkrótce jednak zrozumiała, jakich zasad powinna się trzymać w języku islandzkim, więc gdy zbliżali się do Islandii Północnej, mogła się już jako tako porozumiewać z przewodnikiem. Nie było oczywiście mowy o pełnych zdaniach, radzili sobie pojedynczymi słowami, no i za pomocą rąk i nóg.
Na szczęście zanim statek na Islandię odpłynął z Bergen, Erling zdążył przynieść Tiril z domu trochę ubrań. Wręczył jej także sakiewkę z monetami, prawdopodobnie wyjętą z własnej kieszeni. Dziewczyna miała z tego powodu wyrzuty sumienia, z drugiej jednak strony nie była wcale pewna, czy to jego pieniądze. Równie dobrze mogły pochodzić z jej spadku, Erling wspomniał przecież, że zajął się jej interesami. Była mu za wszystko ogromnie wdzięczna i nie wiedziała, jak ma dziękować.
A przecież mogła coś dla niego zrobić! Niestety, Tiril nigdy nie traktowała poważnie miłości Erlinga.
Islandia…
Owa fantastyczna, niezwykła kraina, w której dzieło stworzenia wciąż trwało, gdzie rzeki pojawiały się i znikały, a wnętrze Ziemi było w ciągłym ruchu.
Kraina Móriego.
Tiril już ją pokochała.
Ten kraj nie był podobny do niczego, co do tej pory dane jej było zobaczyć.
Widziała białą parę unoszącą się ze zboczy, stada małych dzielnych koników pokonujących przestrzenie i dzikie wodospady wypływające jakby z nicości. Kępki mchu czepiające się martwych pagórków lawy i kamienia w miejscu, gdzie – jak by się wydawało – nic nie zdołałoby wyrosnąć.
Mijali głębokie rozpadliny, w których błocko gotowało się i wrzało, i mroczne doliny, nad którymi zawisły ciężkie od deszczu chmury, a wyżej rozpościerała się tęcza, bo na niebie świeciło słońce. Jej przewodnik i trzy zapasowe konie rysowali się niczym świetliste postacie na granatowoantracytowym tle.
O pogodzie trudno powiedzieć, by była wymarzona na podróż, na przemian świeciło słońce i padał deszcz. Największe jednak wrażenie zrobiły na Tiril wierzchołki gór. Wiele z nich było płaskich jak stół. Przewodnik wyjaśnił jej, co prawda głównie gestami, że w epoce lodowcowej Islandię pokrywał lód. Pod nim jednak wulkany wyrzucały z wnętrza Ziemi wrzącą lawę i rozżarzony popiół Lawa, hamowana przez lodowy dach, rozlewała się pod nim i w ten sposób utworzyły się szerokie, płaskie szczyty.
Tiril miała wrażenie, że strasznie się wloką. Tak wiele dni już upłynęło od czasu, gdy przyśnił jej się Móri na pustkowiu.
Na pewno już dawno nie żył.
Ach, nie, to nie może być prawda, nie wolno tak myśleć!
Pewnego dnia przewodnik wskazał na rzekę, którą właśnie mijali:
– To Öxnadalur.
I znów znajoma nazwa z opowiadania Móriego! Diakon z Myrka przeprawił się przez rzekę płynącą przez Öxnadal, a potem utonął w rzece Hörga. Znała historie Móriego na pamięć, uwielbiała je, na ich wspomnienie przenikał ją dreszcz emocji.
– Myrka? – spytała.
Wskazał na wschód. Daleko, za górami i dolinami…
– Nie jedziemy tamtędy – odparł. – Ruszymy inną drogą. Do Holar.
Pokiwała głową.
Zaprzyjaźnili się, tak zresztą być powinno, kiedy dwoje ludzi wybiera się w długa, uciążliwą podróż. Tiril cieszyła się, że przewodnik jest starszym, budzącym zaufanie człowiekiem. Miał żonę, dzieci i wnuki. Towarzystwo młodszego mężczyzny mogło być kłopotliwe. Istniałoby wtedy niebezpieczeństwo, że zainteresują się sobą nawzajem, mógł też okazać się typem natręta.
A Tiril nie chciała, by jej myśli zajmował ktoś inny niż Móri.
Niewiele mogła opowiedzieć o przyczynie swej wyprawy, nie starczało jej na to słów. I jak wyjaśnić, że wyruszyła w tak daleką drogę tylko dlatego, że coś jej się przyśniło? Albo że pewien czarnoksiężnik wskrzesił albo nie wskrzesił z martwych od dawna nie żyjącego biskupa, aby zdobyć jego księgę? I że we śnie widziała go, wpadającego do bezdennego krateru gdzieś na odległym, pustym płaskowyżu?
Nie miała pojęcia, gdzie może znajdować się ten płaskowyż, żywiła jednak nadzieję, że w Holar trafi na jakiś ślad Móriego.
Tiril nie doceniała jednak wrażliwości Islandczyków. Oni wyczuwali tajemnicze istoty, wiedzieli, czym są dramatyczne przygody. Gdy po wielu dniach, kiedy byli już coraz bliżej Holar, uznała wreszcie, że musi opowiedzieć o Mórim, Nerze i śnie, który ją tu sprowadził, przewodnik, Steinar Hafthorsson, wysłuchał jej z pełnym zrozumieniem.
Dysponowała też teraz znacznie większym zasobem słów, więc odważyła się na trudniejszą rozmowę.
– Przywykliśmy do podobnych historii – tłumaczył, widząc jej zdumioną minę. – Wiemy, że natura żyje. Spójrz na to usypisko kamieni! Ono należy do elfów, jest ich tutaj wiele. Zawsze zostawiamy tu modlitwę z prośbą o szczęśliwą podróż. Jeśli ktoś modli się do Boga zamiast do elfów, przyjmujemy to bez złości. Widzisz, Tiril, nie jest takie ważne, do kogo człowiek się modli. Na świecie jest wiele religii, we wszystkich jest jakiś bóg, do którego ludzie wznoszą modły. Trzeba to akceptować. Bo to nie Bóg jest najważniejszy, lecz modlitwa. Własne oddanie. Ono jest jakby energia, gwałtownie zagęszczona, bijącą od człowieka. A energia zawsze gdzieś dociera, coś osiąga. Dlatego właśnie modlitwa może uratować ludzkie życie.
Rozemocjonowany zapomniał, że Tiril niewiele rozumie. Na jej życzenie powtórzył wszystko wolniej i krótszymi zdaniami. Wreszcie pojęła.
– A ten stos kamieni? – spytała. – Co to znaczy, że zostawiacie tu modlitwę?
– Piszemy kilka słów na tym, co akurat jest pod ręka, na kawałku drewna, papieru albo na kamieniu, wkładamy do wydrążonej kości i wciskamy między głazy.
– Zróbmy to – ucieszyła się Tiril. – Ale nie mam ani…
Steinar wyjął potrzebne przybory z bagażu dźwiganego przez piątego, jucznego konia. Tiril nie myślała o niebezpieczeństwach grożących im podczas podróży. Jej jedynym życzeniem był Móri, Móri, Móri. Taką właśnie prośbę napisała i wsunęła do wydrążonej kości.
Przyroda na północy była inna. Doliny zieleńsze. Góry bardziej strome, ale przełęcze łagodne. Na łąkach pasło się wiele koni i owiec.
Ponieważ przewodnik zabrał trzy dodatkowe konie, cztery wierzchowce na zmianę niosły ludzi na grzbietach. Dzień wcześniej jechali przez wielkie pole lawy i Nero poranił sobie łapy. Dzielnie jednak znosił ból.
– Niedługo odpoczniesz – pocieszała go Tiril. – Kiedy tylko spotkamy Móriego.
Jeśli w ogóle go spotkamy, pomyślała z trwogą.
Holar…
Tutaj biskup Gottskalk prowadził swą Czarną Szkołę. Tiril trochę o niej wiedziała, rozpytywała bowiem już wcześniej. Impulsy przyszły z osławionej Czarnej Szkoły na Sorbonie we Francji.
Pierwszym, który dał podstawy tej szkole czarnej magii, był rzymski poeta Wergiliusz, żyjący w ostatnim stuleciu przed narodzeniem Chrystusa. W średniowieczu wielce go poważano, był wszak zdolnym… tak, właśnie czarnoksiężnikiem. Krążyło wiele historii o jego niezwykłej znajomości wiedzy tajemnej. W niektóre nie chciało się wierzyć – na przykład w to, że stworzył czarodziejskiego konia albo że rozmawiał z duchami z Wezuwiusza. Inne opowieści były bardziej prawdopodobne. Ale Wergiliusz najbardziej się wsławił jako autor wielkiego eposu, „Eneidy”.
Читать дальше