– Mam szkło powiększające – oznajmiła Theresa przejęta. – Dostałam je kiedyś od mojego brata. To znaczy wyżebrałam, ale mam. Muszę tylko poszukać.
W towarzystwie pokojówki pospieszyła do swojej sypialni, by odszukać szkło.
– Ależ dzieci! – wykrzyknęła Tiril ze zgrozą. – Wy jeszcze tutaj? Przecież już dawno powinniście wszyscy być w lóżkach!
– Ale to takie ciekawe – zaprotestowała Taran, lekko sepleniąc. Ta niewielka wada wymowy dodawała jej ogromnie dużo wdzięku. – Chcemy dowiedzieć się więcej! Kim była Catherine? Czarownicą?
– Uff, nie! – jęknęła Tiril. – Tak nie wolno mówić! No, do łóżek, zmykajcie!
– Pozwól im zostać – z uśmiechem poprosił Erling. – Tak mi przyjemnie z waszymi dziećmi. Pewnie dlatego, że nie mam swoich. Pozwolisz?
Po tych słowach bliźnięta już całkiem swobodnie rozgościły się przy stole. Nawet Dolg podniósł się z podłogi i bez słowa usiadł na krześle.
Erling zdobył sobie ich serca na zawsze.
Villemann powiedział zazdrośnie:
– Taran, nie wieszaj się wujkowi Erlingowi na szyi!
– Cicho, dzieci! – uspokajała ich Tiril. – Babcia wraca.
Theresa w towarzystwie pokojówki, która posunęła się już w latach, ale nadal była pracowita i oddana jak za młodu, przyniosły jakiś wielki, nieforemny przedmiot, który bardzo trudno było ustawić w odpowiedniej odległości między okiem a blatem stołu. Wcale też sprawie nie pomagał fakt, że wszyscy chcieli próbować jednocześnie.
W końcu jednak Móri mógł z triumfem zawołać:
– To prawda, tu coś jest!
– Co jest? – dopytywała się Tiril, której pochylone głowy dzieci całkowicie zasłaniały widok.
– Jakieś litery – stwierdził Erling. – Ale kompletnie niezrozumiałe.
– A właściwie, to czy ten naszyjnik jest bardzo stary? – zapytał Móri. – Z jakich czasów pochodzi?
– Nie wiem – odparła Theresa. – Dostałam go przecież od Engelberta, a on mówił, że w jego rodzinie znajdował się od dawien dawna. To wszystko, co mi wiadomo.
– Myślę, że jest bardzo stary – wtrącił Erling. – Bo litery są gotyckie. Ale przemieszane tak, że nic nie znaczą.
– Przepiszcie je na arkuszu papieru – zaproponowała Theresa.
Pospiesznie znaleźli przybory i Tiril zapisywała, co tamci zdołali odczytać. Zaczęli od pierwszego z lewej łańcuszka z szafirem, potem odczytali napis na następnym tak dalej, do końca.
Następnie próbowali ocenić rezultat.
– E, tam! – powiedziała Tiril zniechęcona. – Widzę tu wyraźnie niemieckie litery, jak ü, o, z, ale żadnych znaków przestankowych.
Erling, który był kupcem, potrafił oceniać różne przedmioty.
– Jeśli mogę sobie pozwolić na zgadywanie, to naszyjnik pochodzi z szesnastego wieku, najwcześniej z piętnastego.
– To mogłoby się zgadzać – przytaknęła Theresa.
– No, co nam wyszło?
– XPIBCJDIUFGMJFHFOZC… – zaczął odczytywać Villemann, ale dał za wygraną. – E tam, to nic nie znaczy!
– Może to szyfr – zastanawiał się Móri.
– Oczywiście, że tak! – zgodził się Erling. – Jak wiecie, ta sekta czy stowarzyszenie starych kawalerów posługiwało się wyłącznie zagadkami i tajemniczymi kodami.
– To chyba nie jest ani sekta, ani stowarzyszenie – zaprotestowała Tiril. – Już dawno doszliśmy do wniosku, że to zakon. Taki jak templariusze i inne podobne.
– No więc tak jak powiedziałem: stowarzyszenie starych kawalerów – rzekł Erling ze złośliwym uśmiechem. Jak wszyscy mali chłopcy, również Villemann i Dolg bardzo się zainteresowali przypuszczalnym szyfrem. Wypisywali litery w różnej kolejności, sylabizowali mozolnie.
– W piętnastym czy szesnastym wieku nie znano chyba bardzo skomplikowanych szyfrów – wtrąciła Theresa niepewnie.
– Nie, mam nadzieję, że ten jest bardzo prosty – zgodził się Móri. – Najprostszy szyfr polega na tym, że przesuwa się w całym zapisie jedną literę do przodu.
Tiril spróbowała:
– YQJCDKE…
– Nie, nie – przerwał jej Dolg. – Mama po prostu przesuwa jedną literę do przodu, a powinniśmy starać się myśleć tak jak ci, którzy układali ten szyfr. Oni też wykonali coś najprostszego, to znaczy przesunęli zapis o jedną literę do przodu.
Tiril spojrzała na swego dziwnego synka.
– Chcesz powiedzieć, że w takim razie my powinniśmy się cofnąć o jedną literę?
– Właśnie tak.
– Spróbujmy!
– Ale to za proste – upierał się Villemann.
– Mimo to spróbujmy – nalegał Erling.
Tiril ponownie podjęła próbę.
– WOHABICHTEFLIEG… no, mamy – szepnęła. – Zapisuj, Dolg! Szybko!
Wszyscy byli tak podnieceni, że wykrzykiwali coś jedno przez drugie. W końcu rozszyfrowali cały tekst, podzielili go na słowa:
„Wo Habichte fliegen über Aare, schlafen die Hochmeister“.
Villemann zmarszczył brwi. „Gdzie jastrzębie latają ponad orły, sypia wielki mistrz”?
– Nie, nie! – zawołała Theresa. – Wielcy mistrzowie! Tam jest liczba mnoga, mój chłopcze!
– Jastrzębie ponad orłami? – powtarzał Erling. – Kto zrozumie, o co tu chodzi?
Móri siedział zamyślony.
– Ja myślę, że to nie oznacza orłów – rzekł po chwili. – Aar to bardzo stare określenie orla. Może tu chodzi raczej o rzekę Aar lub Aare? Chociaż nie ma tu rodzajnika, ale sądzę, że to z braku miejsca.
– Habichtsburg – powtarzała Tiril. – Mamo, jak to mama mówiła? Gród Habichtsburg w kantonie Aargau. Wysoko na skale Wülpelsberg nad rzeką Aar. Albo Aare, jak kto woli.
Erling i Móri patrzyli na siebie. Długo. W końcu Móri powiedział:
– No i jak, Erling? Znajdziesz czas?
Oczy Norwega rozbłysły.
– Na to, by przeżyć przygodę, mam zawsze mnóstwo czasu!
– Ale nie beze mnie, chłopcy! – zawołała Tiril. – Nie beze mnie!
„Głuchy jak morze gdy je wicher wzburzy,
Słyszałem szum mroczniejących głosów
Niskich jak dźwięk harfianej struny.
Słyszałem, jak płyną z zachodu na wschód,
Jak pytają i wyjaśniają, wznoszą się i opadają,
Jak biegną niczym fale ku mojemu łożu”.
Fragment pierwszej części poematu
Gustafa Frödinga „Sny w Hadesie”.
Kardynał von Graben był obrzydliwie stary i wychudzony, od dawna leżał w łóżku w swojej siedzibie w Sankt Gallen. Oddech miał charczący, oczy matowe, chyba że płonął w nich gniew na podwładnych.
Na początku tego roku podróżował do Watykanu, dokąd dotarł z pomocą licznego sztabu służących, którzy wykonali nadludzką pracę, żeby przewieźć go tam i z powrotem.
Teraz siły starca były na wyczerpaniu.
W wytwornej sypialni siedział bratanek kardynała, biskup Engelbert, oraz brat Lorenzo. Pilnowali się nawzajem niczym jastrzębie, czekali na ostatnie słowo Wielkiego Mistrza, czekali, by oznajmił, który z nich będzie jego następcą i zostanie głową Zakonu Świętego Słońca.
Mistrz już od dawna nic nie mówił. Tylko w długich odstępach czasu ze świstem wciągał powoli powietrze do pracujących z największym wysiłkiem płuc.
– No i co, biskup jakoś nie został jeszcze kardynałem? – zapytał Lorenzo złośliwie.
Engelbert drgnął. Zaczynał drzemać w wygodnym fotelu.
– Są sprawy, o których sam decyduję – rzekł surowo. – Uważam, że czas jeszcze nie nadszedł.
Wcale tak nie uważasz, myślał Lorenzo z niechęcią. Nie wiem co prawda zbyt wiele o hierarchii kościelnej, ale słyszałem, że ostatnio kolegium kardynalskie w Watykanie też cię nie rekomendowało, choć formalnie mogłoby to już dawno uczynić.
Читать дальше