– Biada nędznym istotom, gdy wchodzą pomiędzy ostrza potężnych szermierzy – powtórzyłem słowa Haustoffera, przyglądając się głowie zżeranej przez płomienie.
Potem wziąłem na ręce ciało dziewczyny i wyszedłem z komnaty. Kiedy zamykałem za sobą drzwi, ujrzałem jeszcze, jak gotujące się oczy Haustoffera wypływają z oczodołów. Skierowałem się na dziedziniec, z którego dobiegały mnie głosy żołnierzy. Wiedziałem, iż nikt nie będzie chciał mnie nawet zatrzymać.
Pochowałem ją u stóp wodospadu, który tak bardzo jej się podobał. Wykopałem dół w wilgotnej ziemi, ułożyłem ciało, później spędziłem popołudnie na znoszeniu kamieni, gdyż nie chciałem, by spokój jej ostatniego spoczynku został zakłócony przez dzikie zwierzęta. Oczywiście wiedziałem, że grzebię jedynie zwłoki, którym wszystko jedno, czy zawinięte w aksamity leżą w złotej trumnie, czy też utopiono je w gnojówce.
Jednak chciałem sobie wyobrażać, że być może kiedyś moja towarzyszka zechce spojrzeć w miejsce swego wiecznego odpoczynku, a wtedy ujrzy widok, który tak ją zachwycił. Z brzozowych gałęzi i łyka udało mi się utworzyć krzyż i mocno osadziłem go pomiędzy kamieniami. A potem, sam nie widząc, w jakim celu to robię, rozciąłem dłoń i trzymałem ją tak długo nad jej grobem aż kamienie pokryły się plamami czerwieni. Cóż skoro istnieje zwyczaj, by nad miejscem pochówku przyjaciela lać gorzałkę lub wino, to czemu nie miałem pozostawić wampirzycy daru ze swojej krwi? W końcu zginęła tylko i wyłącznie dlatego, że Mordimer Madderdin pragnął zaspokoić nurtującą go ciekawość.
Potem zmówiłem krótką modlitwę, zabandażowałem rękę i ruszyłem w stronę niknącego na horyzoncie słońca, które po całym niebie rozlewało smugi płonącej purpury.
Ile razy mam cię zaklinać, żebyś mi mówił tylko prawdę w imieniu Pana?
Pierwsza Księga Królewska
Ten mężczyzna wyskoczył zza drzwi tak szybko, że nie zdążyłem się uchylić i wpadł prosto na mnie. Ponieważ jestem pokornym człowiekiem o łagodnym sercu, zatem go nie obrugałem, wspaniałomyślnie dochodząc do wniosku, że wypadek nie był zamierzony. Poza tym znajdowaliśmy się w pałacowej kancelarii Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu, gdzie wyłączność na używanie słów powszechnie uważanych za obelżywe miał w zasadzie jedynie sam biskup Gersard. I z wyłączności tej korzystał w sposób, który czasami nawet waszemu uniżonemu słudze zdawał się nieumiarkowany. No ale kimże ja byłem, by osądzać biskupa? Co najwyżej mogłem sobie pozrzędzić w myślach.
– Raczcie wybaczyć, panie, raczcie wybaczyć – wyjąkał nieuważny człowiek i jego wzrok zatrzymał się na wyhaftowanym na moim kaftanie srebrnym, połamanym krzyżu. – Naprawdę uniżenie upraszam o wybaczenie – dodał, cofając się o krok.
W jego głosie wyczułem już nie tylko zakłopotanie, lecz również obawę. Tak jakbyśmy my, inkwizytorzy mieli obrażać się o byle głupstwo. Skinąłem uprzejmie głową i przywołałem uśmiech na twarz.
– W kancelarii Jego Ekscelencji wielu ludzi zachowuje się nadzwyczaj nerwowo… – odparłem tonem przyjacielskiej pogawędki. – Nie wy pierwsi, nie wy ostatni, panie.
– Nie dostąpiłem nawet łaski audiencji… – Czyżbym rozpoznał zgryźliwość w jego głosie? Roześmiałem się.
– Jego Ekscelencja tydzień temu wyjechał do wód – powiedziałem. – Nie objaśniono wam?
Zarumienił się, toteż zrozumiałem, że urzędnicy kancelarii podawali sobie go z ręki do ręki i zapewne wydębili od niego co najmniej kilka złotych dukatów. Cóż, było to nagminne postępowanie w biskupim sekretariacie. Nawet sam Gersard nazywał tłumy petentów, pokornie oczekujących na posłuchanie, owieczkami gotowymi do postrzyżyn. I jego urzędnicy strzygli te owieczki niemiłosiernie. Trudno im się dziwić, zważywszy, iż pensji w kancelarii Jego Ekscelencji nie można było nazwać oszałamiającymi. A wierzcie mi, wasz uniżony sługa mógłby na ten temat co nieco powiedzieć. Ku najszczerszemu ubolewaniu. W każdym razie mój nieszczęsny, wystrychnięty na dudka rozmówca rozłożył tylko dłonie, wybałuszył oczy i westchnął ciężko. – No to już sam nie wiem, co robić – sapnął.
Przyjrzałem mu się uważnie. W wyświechtanym kubraku wyglądał na niezbyt bogatego mieszczanina, dostrzegłem jednak przeznaczone do konnej jazdy buty z koźlej skóry, ogorzałą od słońca twarz i dumnie nastroszone wąsiska. Mieszczanin ani tak by się nie ubrał, ani nie pozwolił twarzy zbrązowieć w słońcu, bowiem ostatnio w Hezie panowała moda na blade oblicza, a opaleniznę uważano za dowód prostackiego nieokrzesania. Jak nic miałem przed sobą szlachetkę z prowincji, którego do Hezu przygnało jedynie jemu wiadome nieszczęście i który pragnął wyżalić się przed obliczem biskupa. Tak jakby Jego Ekscelencja nie miał nic innego do roboty prócz słuchania biadoleń poddanych. Życia by mu na to nie wystarczyło! Dostrzegłem, że szlachcic nie nosił pierścieni, za to na jego palcach wyraźnie odznaczały się blade paski skóry. Natomiast na kubraku zauważyłem wytarty ślad, prawdopodobnie po łańcuchu, który kiedyś musiał się pysznić na jego piersi. Cóż, widać przyszły złe czasy i pierścienie oraz łańcuch pokutowały w którymś z heskich lombardów. Znajomość z tym człowiekiem nie zapowiadała się więc na owocną. W innym razie być może wypytałbym go o sedno sprawy, a tak tylko pokiwałem współczująco głową.
– Trudno mi coś doradzić. Musicie cierpliwie czekać… – rzekłem, odwróciwszy się na pięcie.
– Jeśli łaska, mistrzu – usłyszałem za plecami. – Czy wyświadczycie mi ten zaszczyt i wypijecie ze mną szklaneczkę wina?
– Cóż… – Wstrzymałem krok i znów obróciłem się w jego stronę.
Zastanawiałem się przez moment. Nie miałem nic interesującego do roboty a w kwaterze „Pod Bykiem i Ogierem” czekały na mnie tylko stęsknione pluskwy, toteż uznałem, że towarzystwo szlachcica nie może być gorsze. Chociaż musiał być istotnie zdesperowany, skoro szukał pomocy u inkwizytora, gdyż nasza profesja ku mojemu ubolewaniu wzbudzała najczęściej trwogę oraz niechęć, nie pragnienie szukania pomocy. Zresztą, co mogliśmy poradzić na doczesne strapienia ludzi my, którzy żyliśmy w pełnej umartwień pokorze, wzdragając się przed uczestnictwem w zawikłanych światowych intrygach?
– Czemu nie? – odparłem.
Wyszliśmy z biskupiego pałacu i poprowadziłem mego towarzysza ku całkiem niezłej oberży, którą właściciel nieco nieprzytomnie nazwał „Kiszka i Flak” a jakiś dowcipniś na szyldzie pod słowem „Kiszka” wydrapał „stolcowa”. Co najwyraźniej świadczyło, że był biegły w anatomii (zapewne wesoły żak z wydziału medycznego naszego słynnego uniwersytetu). Właściciel jednak szyldu nie zmienił, więc jego karczmę nazywano potocznie „kloaką”, choć wbrew nazwie serwowano w niej całkiem znośne jedzenie oraz piwo, które jak na warunki Hez-hezronu nie było nadto chrzczone. Ponadto oberża stała w często odwiedzanym miejscu, tuż przy ulicy prowadzącej do kościoła pod wezwaniem Jezusa Mściciela, w którym to kościele msze święte były ostatnio wielce popularne wśród heskich mieszczan. Mówiło się, że głównie z uwagi na złotoustego kaznodzieję, łączącego dar przekonywania wiernych z młodzieńczą urodą, wywołującą omdlenia u panien, mężatek oraz młodych wdów. Jakiś czas temu Święte Officjum otrzymało rozkaz zapoznania się bliżej z kazaniami kapłana (nie przypuszczacie nawet, jak cienka granica dzieli miłą Bogu religijną zapalczywość od obmierzłej herezji!). W związku z tym wasz uniżony sługa przez dwa tygodnie przysłuchiwał się mszom odprawianym przez młodego księdza, po czym wysmażył raport na tyle zręczny, by można go było czytać zgodnie z intencjami czytającego. Nawiasem mówiąc, i tak sądziłem, że ów raport zaginął gdzieś w przepastnych szafach biskupiej kancelarii i prędzej zeżrą go myszy, niż trafi na biurko Jego Ekscelencji. Zresztą już nie takie mieliśmy czasy, by palić na stosie za żarliwe kazania. Niemniej wiedziałem, że wielu księży doskonale pamięta, iż niedawno inkwizytorium nie było aż tak pobłażliwe, a kary nie kończyły się na publicznej pokucie lub chłoście, lecz pozwalały sycić się tłumowi widokiem skwierczących w płomieniach duszpasterzy. Między innymi z tego powodu kler nie przepadał za inkwizytorami, a my godziliśmy się z tym z właściwą nam pokorą oraz wyrozumiałością.
Читать дальше