Minęliśmy wielki marmurowy posąg przedstawiający Jezusa wbijającego sztych w gardło wijącego się u jego stóp rzymskiego legionisty. Zapewne był to Gajusz Kasjusz, ponieważ trzymał jeszcze włócznię w lewej ręce. Tę samą, którą wcześniej chciał wbić w bok naszego Pana i której ostrze zgruchotała mocarna dłoń Chrystusa.
– Co za dzieło! – rzekł z podziwem mój towarzysz.
– Prawda, prawda. – Pokiwałem głową.
Posąg został wyrzeźbiony przez samego mistrza Fokasa, który przybył do Hezu ze słynącego z wybitnych artystów Bizancjum. Coraz częściej odwiedzali oni nasze Cesarstwo, gdyż obecny imperator Bizancjum wolał wydawać pieniądze na najemników, nie na artystów. Jednakże, biorąc pod uwagę sytuację panującą na granicach jego państwa, trudno było się z podobnym postępowaniem nie zgodzić.
Oberżysta dostrzegł mnie już od progu, pospiesznie wyszedł zza kontuaru i niemal podbiegł do nas, oboma rękoma podtrzymując potężne brzuszysko, które wylewało mu się zza przykrótkiego, zatłuszczonego kaftana. – Mistrzu Madderdin, co za zaszczyt widzieć was w moich skromnych progach!
Pucułowate policzki tak mu poczerwieniały z radości, że aż się zastanowiłem, czy nie rozminął się z profesją i nie powinien zostać aktorem. Zresztą każdy karczmarz musiał nim przecież po trosze być, jeśli chciał zaskarbić sobie wdzięczność klientów. Poklepałem go końcami palców po ramieniu, tak by nie ubrudzić sobie dłoni.
– Już prowadzę do alkierza – zawołał. – Garniec piwa i krwawą kiszkę, jak rozumiem… Do tego mam świeżo wypieczony chlebek!
– Niech będzie – odparłem. – Tylko niech nie obsługuje nas ten twój chłopak, co ciągle mu kapie z nosa. Ostatnio nasmarkał mi do kaszy.
– Kazaliście mu ją zjeść, nieprawdaż? – Chciał ująć mnie kordialnie pod ramię, lecz wywinąłem się, gdyż nie przepadam za dotykiem obcych ludzi.
– Co też uczynił z apetytem, mimo że widząc, co robi sam do niej nakichałem – rzekłem, a towarzyszący mi szlachcic parsknął cichym śmieszkiem.
Oberżysta odsłonił kotarę przegradzającą alkierz i odsunął przede mną krzesło. Szlachcic musiał poradzić sobie sam.
– Cicho, spokojnie, dyskretnie, nikt wielmożnym nie będzie przeszkadzał – oznajmił, przykładane dłonie do piersi.
Przesunąłem krzesło w taki sposób, by nie siedzieć tyłem do głównej sali, lecz mieć na oku wypłowiałą, pocerowaną kotarę rozdzielającą nas od reszty karczmy.
– Jeśli będziesz podsłuchiwał, oberżnę ci uszy, tak jak ty obrzynasz monety, którymi wydajesz resztę – obiecałem.
Zaśmiał się, jednak z łatwo wyczuwalnym przymusem.
– Nigdy nawet nie śmiałbym pomyśleć… Mistrzu, jak możecie? – Na jego twarzy odbiło się nieudawane, gorzkie zdumienie. Naprawdę minął się z powołaniem…
Kiedy zostaliśmy sami, obejrzałem dokładnie kubek od środka i wytrzepałem z niego przyklejonego do ścianki zaschniętego karalucha.
– Co was sprowadza do Hezu? – zagadnąłem, podnosząc wzrok na szlachcica, choć miałem nadzieję, iż jest na tyle bystry, by nie pomyśleć, że zwracam się z tym pytaniem do martwego robaka.
– Pozwólcie najpierw, że się przedstawię. Jestem Matthias Hoffentoller, z tychże Hoffentollerów, co pieczętują się Bykiem z Trzema Rogami.
Ani jego nazwisko, ani herb nic mi nie mówiły, więc się nie odezwałem. Niemniej Byk z Trzema Rogami był zastanawiający i postanowiłem zapytać przy nadarzającej się okazji, jaki jest rodowód tego niecodziennego znaku.
– To mój przodek, Maurycy Hoffentoller, towarzyszył Najjaśniejszemu Cesarzowi, pradziadowi miłościwie nam panującego, w czasie ostatniej krucjaty i miała szczęście dotrzeć do Palestyny – dodał znaczącym tonem.
Nadal nic mi to nie mówiło.
– Dajmy pokój szczęśliwej przeszłości – powiedziałem – i zajmijmy się nędzną teraźniejszością. Ja nazywam się Mordimer Madderdin i mam zaszczyt być licencjonowanym inkwizytorem Jego Ekscelencji. Do waszych usług…
– Hem – odchrząknął. – Nie była ta przeszłość za szczęśliwa, gdyż Maurycy Hoffentoller zginął męczeńską śmiercią w pogańskiej niewoli, choć jak mówili jego wykupieni potem towarzysze, nawet najsroższe tortury nie skłoniły go, by wyrzekł się naszego Pana. Taaak… No ale dajmy pokój przeszłości, jak mówicie, dostojny mistrzu. A co do teraźniejszości, macie rację: jest nędzna. I w poszukiwaniu sprawiedliwości oraz z nadzieją na odmianę złego losu przybyłem do Hezu.
– No to żeście sobie wybrali świetne miejsce na poszukiwania – stwierdziłem bez cienia ironii.
– Cóż skoro nie dostąpiłem zaszczytu audiencji. – Westchnął ciężko. – Wiecie, jakie to upokorzenie dla prawego szlachcica błagać o poświęcenie chwili czasu kancelistów czy służebnych? By wyświadczyli mi tę łaskę i wprowadzili do Jego Ekscelencji.
– Na dużo ich nabłagaliście?
– Dużo. – Machnął dłonią. – Musiałem zastawić łańcuch i pierścienie.
– Takie już u nas obyczaje – przyznałem.
Kotara zafurkotała, do alkierza wpadł karczmarz z pomocnicą w rozchełstanej koszuli. Musiała być nowa, nie widziałem jej nigdy przedtem. Stanowiła zapewne przynętę dla klienteli z uwagi na niezwykłą wielkość piersi, które ukazywała wręcz nadto śmiało, nawet jak na heskie zwyczaje. Nie była w moim typie, gdyż z oblicza zanadto przypominała figlarnego prosiaka, niemniej musiałem przyznać, że lepsze to niż posługacz smarkający klientom do kaszy. Oboje zastawili nasz stół dzbanami pieniącego się piwa, kociołkiem z cielęcą polewką, tacami świeżego chleba i ogromnymi porcjami krwawej kiszki, piętrzącymi się w drewnianej misie. Jedzenia było w bród i widziałem, jak szlachcic zaniepokoił się i poruszył ustami. Zapewne w myślach obliczał już wysokość rachunku. Niedobrze, ponieważ lekarze twierdzą, że zdenerwowanie źle wpływa na krążące w naszej krwi fluidy, co może powodować późniejszą niestrawność. Ja jednak nie miałem się czym martwić, jasne przecież było, że uregulowanie płatności łaskawie zostawię memu towarzyszowi. Nałożyłem więc sobie solidną porcję kiszki i powąchałem uważnie, czy aby świeża. Oberżysta przyglądał mi się z niepokojem. Zamrugał małymi oczkami zatopionymi w fałdach tłuszczu.
– Masz szczęcie. – Skinąłem mu głową. – Ponieważ próba otrucia funkcjonariusza Świętego Officjum nie wyszłaby ci na zdrowie… Gdybym stwierdził choć ulotny cień zapachu zepsutego mięsa cóż innego by mi zostało jak zabrać cię na przesłuchanie.
Roześmiał się szczerym, przyjacielskim śmiechem.
– Wołajcie, dostojni panowie, kiedy tylko czegoś wam braknie.
Szlachcic powiódł po stole smętnym wzrokiem i byłem pewien, że wołanie o jakiekolwiek dokładki nawet nie przyjdzie mu do głowy.
– Jeśli zechcielibyście czego innego… – Gospodarz łypnął znacząco w stronę posługaczki. – Dla przyjaciół domu i takie rzeczy da się załatwić…
Pokręciłem tylko głową i dałem znak, że może odejść.
– Chętnie wysłucham waszej historii – powiedziałem, kiedy karczmarz i jego pomocnica opuścili alkierz, Zatopiłem zęby w kiszce, sok spłynął mi na podbródek – Choć nie sądzę, by człowiek o tak nikłej pozycji jak moja mógł w czymś pomóc szlachetnie urodzonemu.
– Szlachetnie urodzony. – Machnął dłonią, na jego twarzy pojawiło się zniechęcenie. – Dobre sobie… Niedługo jedyne, co mi zostanie, to ten herb i umiejętność wyrecytowania listy przodków do dwudziestu trzech pokoleń wstecz, której to sztuki wyuczył mnie mój drogi dziaduńcio za pomocą przekleństw oraz dobrze wyprawionego kańczuga. A jak się domyślacie, trudno z podobnej zdolności wyżyć…
Читать дальше