– Nie patrz na niego – ostrzegł Garan. – Oświadczy się u naszych sąsiadów, Martów i potem sobie pójdzie.
– Ich chata po której stronie? – spytał szeptem Raul.
– Po prawej – odparła kobieta.
Raul milczał. Wolał nie mówić o tym, że właśnie zobaczył, jak czarownik mija chatę po prawej.
– Co teraz robi? – zapytała niewiasta odpychając Marrana, który przygryzł wargę.
– No nie! – jęknęła głośno gospodyni.
Rozległo się kołatanie do bramy.
– Długo chodziliśmy, długo szukaliśmy, wreszcie tutaj przybiegliśmy! – dobiegał zza bramy drżący, wibrujący głosik. – Wasz towar, a nasz kupiec, urodziwy młodzieniec!
Gospodyni zachwiała się. Raul podtrzymał ją, obawiając się, że upadnie.
– Nie otwieraj – powiedziała. – To pomyłka.
Powtórzyło się głośne, natrętne pukanie.
– U was złota kurka, u nas piękny kogucik! Otwieraj, gospodarzu, szykuj córkę do ślubu!
Z góry zbiegli wystraszeni, na pół rozebrani chłopcy. Młodszy skoczył do matki i skrył twarz na jej piersi jak mały dzieciak.
– Nie otwieraj – powtórzyła.
Z izby na parterze wyjrzała mała Garra, bosa, w nocnej koszulce.
– Kto tam? – zapytała cieniutkim głosikiem.
– Schowaj się – krzyknął do niej ojciec. – Do łóżka, migiem!
Stukanie rozległo się po raz trzeci.
– Macie monetę, a my sakwę! Macie guzik, my pętelkę! Otwieraj, gospodarzu, wrota do szczęścia swej córy!
– Pokrzyczy i pójdzie sobie – stwierdził Garan z nadzieją w drżącym głosie. – Nieraz już tak było!… Przecież ona jest jeszcze dzieckiem!
– Trzeba mu otworzyć – szepnął starszy młodzik. – Inaczej nie odejdzie… Może spalić dom, jak u Lożkarów!
– Zaraz – burknął gospodarz. – Zostańcie tutaj, ja z nim pomówię.
Trzęsącymi się dłońmi odsunął zasuwę, potem krzyknął przez uchylone drzwi.
– Nie ma u nas dla ciebie narzeczonej! Jeszcze nie dorosła do waszej wielmożności!
– Ho, ho, ho! – zapiszczał starczy głos za furtą. – Z ziarneczka kwiatuszek, z jajeczka ptaszek! Długo chodziliśmy, długo szukaliśmy, wreszcie tutaj przybiegliśmy!
Mocno pchnięta furta otwarła się, jakby pod silnym podmuchem wiatru.
Raul odczuwał całym ciałem zmęczenie przebytą drogą, każdą obolałą kosteczkę. Do pojedynku z magiem mógł stanąć tylko inny mag. Marran nie miał żadnych szans.
– Macie paluszek, my obrączkę!
Starzec wszedł na dziedziniec. Drzwi wejściowe otworzyły się powoli na oścież wbrew woli przytrzymującego je gospodarza.
– Mamo – szeptał wystraszony młodszy syn.
Starszy miotał się, nie wiedząc, co robić. Ich matka stała nieruchomo, opierając się całym ciałem o ścianę.
Starzec stanął w progach domu. Był mocno uróżowany, wypomadowana peruka zjechała na tył głowy. W sieni rozszedł się gęsty, słodki zapach pachnidła.
– Macie brylancik, my oprawę…
Garan cofnął się przed nim. Staruszek przeskoczył próg. Machnął upierścienioną, chudą i żylastą dłonią i skinął kościstym palcem. Garra poszła ku niemu tak, jak stała, bosa i w nocnej koszulce, jakby pociągana niewidzialnym sznurkiem. Garan i synowie stali niczym sparaliżowani. Starzec zabulgotał głucho, co miało wyrażać zadowolony śmiech. Z wysiłkiem pochylił się nad dziewczynką i pogładził jej policzek.
– Wasz towar, a nasz…
Pochwycił dziewczynkę i zarzucił sobie na ramię, nie wypuszczając z dłoni kłębowiska martwych żmij.
– Mamo! – krzyknęła Garra zdławionym głosem.
Staruszek zawrócił i odszedł, gładząc uspokajająco swą zdobycz po główce. Matka rzuciła się za nimi, ale mąż i synowie ją powstrzymali.
Raul stał pod ścianą, bezużyteczny, bezsilny i obcy.
Młodszy syn płakał w kącie. Szlochał tak całą noc, niemal bez ustanku. Raul nie mógł słuchać tego rozpaczliwego łkania.
Starszy wszedł na górę i z jego izdebki nie dochodził żaden dźwięk.
Garan chodził po domu, załamując ręce, co jakiś czas rzucając w stronę Raula słowa bez związku. Marran przymykał oczy w takich chwilach.
Żona gospodarza, Lita, siedziała przy pustym stole, wpatrzona martwo przed siebie, nie słysząc długich, urokliwych treli nieświadomego tragedii świerszcza.
Świece się dopaliły, a w szczelinach zamkniętych na głucho okiennic pojawiło się białe światło, aż zaczęły się przebijać promienie wschodzącego słońca.
– Baby – odezwała się Lita po całonocnym milczeniu.
Jej mąż ożywił się i niezdarnie pogładził kobietę po ramieniu.
– Pośpij trochę, Lito… Trzeba spać…
Odepchnęła jego dłoń. Podniosła się z trudem, ogarnęła spojrzeniem zaczerwienionych, lecz suchych oczu syna szlochającego w kącie, roztrzęsionego męża i wspartego o ścianę Marrana.
– Oddaliście mu ją – stwierdziła beznamiętnym, drewnianym głosem. – Oddaliście.
Na dźwięk jej głosu włosy Raula stanęły dęba.
Chłopak w kącie zapłakał głośniej. Garan skrzywił boleśnie usta, pocierając mocno posiwiały zarost.
– To tak jakby śmierci nie oddać… Jak można śmierci odmówić? Zapłacz, Lito, zapłacz.
Kobieta zatrzymała na nim oskarżycielskie spojrzenie.
– Oddaliście ją – powtórzyła. – Wszyscy ją oddaliście.
Garan padł przed nią na kolana.
– Źle się stało, źle stało… Ale jak nie oddać? Na całym świecie pewnie by mu nikt nie odmówił… Nikt! Pomyśl, co by wtedy z nami zrobił!
– Garra – wycedziła powoli jej matka.
Garan także zapłakał. Raul wyszedł na zewnątrz, żeby tego nie widzieć i nie słyszeć.
Na dworze świeciło słońce, a przy furtce zebrało się grono rozszeptanych, kiwających głowami, zaciekawionych gapiów. Widząc na ganku Raula, rzucili się żwawo ku niemu, niemal zbijając go z nóg.
– Zabrał? Zabrał ją?! Miał żmije?
– Garra! To straszne!
– Ile ma lat? Dziesięć? Jedenaście?
– Lita pewnie rozpacza…
– Widziałeś na własne oczy, młodzieńcze?
– Chodź do nas, pojemy, pogadamy… Opowiesz, jak to było.
– Ludzie kochani, to znaczy, że mojej dziewczyny już nie ruszy?! Ojoj!
Ciągnęli go za rękawy, zaglądali mu w oczy, przekrzykując się wzajem i oglądając co rusz bojaźliwie na zamarły w grozie dom z zamkniętymi na głucho okiennicami. Raul oderwał od swego odzienia czyjeś natrętne dłonie i porzucając gromadę, zawrócił do ciemnej sieni. Przez sekundę zwidziała mu się dziewczynka, taka, jaką zobaczył ją po raz pierwszy, gdy wyglądała zza drewnianej futryny.
Lita siedziała jak poprzednio za stołem, wpatrzona martwo w ścianę i powtarzała:
– Oddaliście. Oddaliście ją…
Mężczyzna, widząc Raula, ruszył ku niemu, jakby zobaczył zbawcę.
– Rozum jej się pomieszał – stwierdził z przerażeniem, sam na granicy obłędu.
Świerszcz zagrał nie w porę.
Kobieta drgnęła i powoli, sztywno jak kukła, przekręciła głowę, spoglądając w oczy Raula. Marran odebrał to spojrzenie jak policzek.
– Oddaliście ją! – powiedziała znowu. – Już nie wróci.
– Tak, nie wróci już, Lito! – wybełkotał Garan za plecami gościa. – Nikt z nas nie jest magiem, więc co możemy poradzić? Będziesz to musiała przecierpieć, przywyknąć…
Kobieta znowu sztywno odwróciła głowę. Garan mówił jednak dalej:
– Nikt nie ma tutaj mocy, żeby ją uwolnić… Nie ma innego maga… Co ja mogę…
– Ja jestem magiem – oświadczył Marran.
Nastąpiła niesamowita cisza. Twarz kobiety, do tej pory zastygła jak maska, drgnęła. Garan wydyszał w końcu:
Читать дальше