Raul także miał nadzieję odebrać swą nagrodę. Nie należał do tych, którzy łatwo przebaczają strach i poniżenie.
– Przygotujcie pomiot burej kury, dodajcie trochę przysmalonych piór i wylinkę węża eskulapa – dyktował z mściwą satysfakcją kamerdynerowi.
Książę krzywił się nerwowo i stawał się coraz bardziej ponury, w miarę jak rozrastał się spis składników napoju miłosnego. Kiedy zostali sam na sam, próbował nieśmiało protestować, Raul jednak odparł stanowczo:
– Będzie pan niezwykle zadowolony, wasza dostojność!
Tuż przed zachodem słońca zapach perfum w książęcym gabinecie przytłoczył potężny odór, przywodzący na myśl świńską ubojnię. Zniesmaczony wielmoża zatykał nos.
– Czas się zbliża! – oznajmił Marran. – Napój jest gotowy. Gdy zakończymy obrzęd, zacznie się dla waszej wysokości noc pełna wspaniałych uciech!
Książę pokasływał boleśnie.
Dziedziniec zamkowy pełen był wzburzonych, zaintrygowanych ludzi. Na baszcie dyżurował kuchcik, zobowiązany meldować o położeniu słonecznego dysku nad horyzontem. Wygasł ogień w opustoszałej kuchni, a nawet wartownicy opuścili swój posterunek przy zwodzonym moście, aby wpatrywać się razem z innymi w okna książęcych komnat.
Na wysokim balkonie u komnat księżnej majaczyła niewyraźnie postać nieszczęsnej samotnicy.
Tymczasem jej pan i władca szykował się do nocy pełnej wspaniałych uciech. Jedynym jego odzieniem był sznur dzwonu pogrzebowego, splątany włosami dwunastoletniej dzieweczki, na tłustej szyi miał obrożę swego najlepszego psa. Przestępował z jednej bosej stopy na drugą na zimnej, kamiennej posadzce. W prawej dłoni nieszczęsny małżonek dzierżył kielich z eliksirem, po którego wierzchu pływały przysmalone piórka, drugą zaś szczelnie zatykał podrażnione nozdrza.
– Nje boge dłuszej… – szeptał męczeńsko.
– Już! – zakrzyczał z wieży kuchcik obserwator. – Słońce zachodzi!
– Czas nadszedł! – zaszeptał gorączkowo przejęty Raul. – Zacznijmy obrzęd! Proszę powtarzać za mną jak najgłośniej! Zaklęcie będzie mocniejsze, im głośniej je pan wypowie. Rozumiemy się?… Zaczynamy!
Zgromadzeni na dziedzińcu niemal przysiedli z wrażenia, usłyszawszy dochodzący z książęcych komnat donośny głos swego pana.
– Barahara! Miau!
Kobiety jęknęły jednym głosem, mężczyźni zaczęli szeptać. Niewtajemniczeni w sekrety książęcej alkowy snuli fantastyczne przypuszczenia. Książę wołał tymczasem, zdzierając głos:
– Hazawzdra! Hozowzdro!
W pewnej chwili między owe ryki wmieszał się okrzyk kuchcika na wieży.
– Słońce zaszło!
Wrzaski ustały.
– Pij! – zakrzyknął Raul, wrzucając zręcznie gwóźdź z podkowy zdechłej klaczy do kielicha. – Wypij, panie, duszkiem i idź do niej!
Przy pierwszym łyku źrenice księcia wywróciły się białkami do góry, toteż nie mógł widzieć mściwego uśmieszku znachora.
Na dnie kielicha pozostał jedynie gwóźdź. Książę krztusił się, skurczony we dwoje. Kiedy podniósł oczy, oblicze Raula znowu było poważne i współczujące.
– Idź, panie… Pamiętaj jednak, żeby z każdym krokiem wyrywać jeden włos z dziewiczego pukla. Nie wolno ci zmylić kroku ani wyrywać od razu po dwa włoski… Idź, wasza wielmożność!
Książę zaczął wchodzić chwiejnie po schodach. Raul słyszał plaskanie bosych stóp na stopniach i ciche mamrotanie, najwidoczniej magnat odliczał kroki.
Raul zaczekał aż się oddalą i pędem pobiegł do okna. Tłum na dziedzińcu powitał jego zjawienie się niespokojnym szmerem, Marran jednak spoglądał nie w dół, lecz na różowiejące, zachodnie niebo. Zwrócił się w ową stronę z patetyczną przemową:
– Niebiosa! Pozwólcie jego wielmożności kochać się z księżną i każdą niewiastą, jakiej sobie zażyczy! Zwróćcie moc, którą dawno utracił! Uczyńcie tak, niebiosa! Wiecie wszak, jak ciężko zdrowemu mężczyźnie żyć na podobieństwo eunucha!
Gawiedź wysłuchała go w pełnym zdumienia milczeniu, potem zaś wybuchła znów gwarem wielu głosów. Wychylony do połowy przez okno Raul wyciągniętą ręką wskazał na balkon księżnej.
– Teraz wróci moc księcia! Tak się stanie!
Usłyszał w odpowiedzi triumfalne okrzyki. Skupieni pod oknami ludzie włazili jeden drugiemu na plecy, zadzierali głowy i pokazywali sobie balkon palcami.
Raul odetchnął głęboko i odszedł cicho od okna.
W ciągu dnia zdołał zorientować się w układzie schodów i korytarzy, a mimo to nieomal zabłądził, spiesząc do wyjścia.
Gdzieś tam w trzewiach zamkowych kroczył książę, licząc kroki i kolejne włoski dwunastoletniej dzieweczki.
Konie, pozostawione w stajni bez opieki, przestępowały z nogi na nogę. Marran wyprowadził pospiesznie osiodłanego, karego kuca.
Most był podniesiony. Raul zaczął kręcić korbą zardzewiałego kołowrotu, który obracał się jękliwie i niechętnie.
Szczelina pomiędzy krawędzią mostu a bramą powoli zwiększała się, ukazując fragment ciemniejącego nieba. Raul kręcił ze wszystkich sił.
Wreszcie most opadł nad fosą, otwierając drogę ratunku.
Książę zapewne zdążył już chwycić małżonkę w objęcia.
Raul wskoczył na konia.
Bijąc końskie boki piętami, nie usłyszał już przekleństw ośmieszonego wielmoży, stłumionych chichotów dworskiej czeladzi ani obelg księżnej. Nie ujrzał zwoływanej straszliwymi rozkazami pogoni, pędził bowiem ciemnym lasem, przyciskając do serca skrytą w wewnętrznej kieszeni złotą jaszczurkę, zapłatę za swój trud.
Miasteczko Karat było pierwszym tak dużym grodem na naszej drodze. Wąskie zaułki wyłożone były kamieniem brukowym, warsztaty i sklepiki miały kolorowe szyldy. Mieszkańcy sprawiali wrażenie zarozumialców: nawet uliczny włóczęga spoglądał na przybyłych podróżnych z książęcą dumą.
Zatrzymaliśmy się, jak należało, w najlepszej gospodzie. Był to imponującej wielkości kamienny budynek, a przydzielony nam wielopokojowy apartament okazał się bardzo wygodny. Oberżysta, na którym odwiedziny maga zrobiły wielkie wrażenie, osobiście pokazał nam komnaty, a nawet pomagał sługom wnosić bagaże, nie tracąc przy tym nic ze swej sztywnej godności.
Musiałem oficjalnie wpisać się do księgi gości, co też uczyniłem, zaczerniając pergamin wielkimi kulfonami: „Wielki mag Damir, podróżujący dla przyjemności z towarzyszeniem sługi”.
Kiedy skrzypiące drzwi zamknęły się za gospodarzem, Lart, będący dziś w dobrym humorze, jednym ruchem zgniótł wykrochmaloną pościel pod jedwabnym baldachimem.
– No, nareszcie… – zamruczał, wyciągając nogi w zakurzonych butach.
W istocie, zbyt wiele zostawiliśmy za sobą marnych i niewygodnych gospód.
Podszedłem do okna. Po drugiej stronie zalanego popołudniowym słońcem głównego placu znajdował się ratusz. Ogromny zegar na wieży wskazywał pół do piątej. Słychać było nawoływania przekupniów, godnie kroczyli poważni mieszczanie, żwawo biegali ulicznicy. Tuż pod naszym oknem postukiwała pantofelkami urodziwa kwiaciarka. Wyczuwając moje spojrzenie, uniosła głowę i uroczo się zarumieniła. Uświadomiłem sobie z zadowoleniem, że wciąż mam na sobie zdobiony srebrem czarny strój czarodzieja. Uśmiechnąłem się do niej życzliwie. Ruszyła dalej, przeszła parę kroków, potem strzeliła do mnie oczkiem, obracając głowę przez ramię.
To było prawdziwe miasto, pełne ogromnych możliwości.
– Nie będziemy tracić czasu – rzekł Lart za moimi plecami. – Za pół godziny otrzymasz zaproszenie.
Читать дальше