Niebawem stanął u stóp najwyższej z wież. Strzelała w niebo – smukła, ale zarazem ogromna. Przekroczył wejście, stanął na samym początku schodów wijących się spiralnie wokół ścian. Wszystkie drewniane podłogi pięter dawno strawiły deszcze i wichry. Wnętrze wieży przypominało studnię bez dna lub też lufę działa wycelowanego w podniebne przestrzenie. Gdy wspinał się po schodach, znienacka ze szczelin w murze zerwało się stado wron i kawek. Ich skrzydła zatrzepotały, wzbudziły echo, zwielokrotnione przez mury. Krakanie zabrzmiało ostro, złowróżbnie. Nie zważał na to. Wspinał się coraz wyżej. Przez ostrołukowe okienka widział już z góry ruiny zamku, a w dole panoramę Rienn, poszarpane kwartały ulic i trupio blade światła miasta… Rękojeść wetkniętego w zanadrze kindżału uwierała go mocno, oddech stał się głębszy.
Co właściwie skłoniło go, aby przyjść tu na dzień przed wszystkim. Miał sen, a śniła mu się ona i ich spotkanie w tym miejscu. Może jednak przyszedł tylko dlatego, że jutro przypadała pełnia – musiał więc zjawić się tutaj i dopełnić ceremonii. Musiał nakreślić pentagram własną krwią, a potem wyszeptać słowa zaklęcia, wbić sobie sztylet w serce i zmienić się. Tylko tyle dzieliło go od wieczności, lecz ciągle się wahał. Jeanne nie miała tylu wątpliwości. Uczyniła to niedługo po tym, gdy znaleźli księgę. Gdy tylko postanowili opuścić ten świat. Zabiła się po Alfrydzie, po Elvirze i Fredericu. Faramond jest ostatni ze wszystkich.
Schody skończyły się i był na szczycie. Małą platformę otaczał mur, pokrywały gruz i resztki zbutwiałych belek. Faramond wstąpił na rumowisko, chwycił się krawędzi muru i wyjrzał. Rienn pod nim niby rozdeptany pająk sięgało czarnymi, prążkowanymi odnóżami ulic daleko poza skalny nawis z ruinami Wysokiego Zamku. Rienn – miasto, do którego ściągały wyrzutki z całej Rzeszy Niemieckiej, z Francji, Niderlandów i księstw włoskich. Niewiele było widać z tej wieży. Szare Alpy poznaczone plamami zielonych lasów i śniegami przesłaniały horyzont. Błękitnawa kopuła nieba wznosiła się nad tym wszystkim – majestatyczna i spokojna. Stojąc na wieży, Faramond czuł się jakby w połowie drogi między ziemią a nieboskłonem. A ogromna otchłań nad jego głową porażała. Bał się.
Usłyszał za sobą szum skrzydeł. Wielki cień nakrył go, przesłonił blask słońca. Zamarł, a serce podeszło mu do gardła, pot wystąpił na czoło.
Nie odwracał się. Czekał z bijącym sercem. Wszystko zamarło, cały świat napierał na niego. Czuł, że jeszcze chwila, a nie wytrzyma, zacznie krzyczeć, a może rzuci się z wieży. Coś stało za nim, coś bliskiego, lecz tak teraz odległego. Poczuł na karku miękki dotyk, delikatny niby ptasi puch. Coś niewyobrażalnie lekkiego, przywodzącego na myśl muśnięcie aksamitnych kobiecych warg, przesunęło mu się po plecach. Odwrócił się wolno, a potem przyklęknął. Widział ją… Rozpoznawał rysy Jeanne. Przemiana dokonała się. Jej ogromne skrzydła lśniły nieskazitelną bielą, wabiły puchem, miękkością; zakończone kopytami nogi dźwigały smukłą talię. Uśmiechnęła się miękko, kładąc palec na wargach, a Faramond przypadł do jej stóp. Objęła go ramionami. Puszyste, złote włosy otuliły go ze wszystkich stron, okryły miękką zasłoną, za którą czaił się sen i zapomnienie. Chciał tak zostać, przytulony do twardego, gorącego ciała. Do czegoś, co było nie z tego świata i nie z tych zmysłów. Co swym pięknem przekraczało wszystkie znane mu pojęcia. Otuliła go skrzydłami, odcięła od świata. A potem nagle odsunęła się z wielką siłą, skoczyła na blanki, rozpostarła skrzydła i poleciała – prosto w błękit. Krzyknął z żalu. Chciał rzucić się za nią, nawet spaść z wieży, ale potknął się o kamień i padł w gruzy. Zerwał się zaraz, wbił oczy w mroczniejący nieboskłon, lecz już nic nie zobaczył. Wszystko dokoła było puste i ciemne. Słońce chowało się za horyzontem. Zapadała noc.
– Wrócę do ciebie! – krzyknął żałośnie. Puścił się pędem w kierunku schodów, skoczył w ciemną czeluść, a potem począł zbiegać w dół.
Minęła chwila. I jeszcze jedna. Poruszył się kawał gruzu w kącie platformy. Przegniła deska pękła z trzaskiem. Zza załomu muru osłoniętego przez leżące luźno kamienie wyszedł Villon. Otrzepał się z pyłu, spojrzał dokoła, a potem splunął przez rzadkie zęby i ostrożnie ruszył za Faramondem.
* * *
Czekali już od rana. Byli tu Villon, Le Loup, trzymający przy pasie dwa sztylety, mały Lionel, jeden ze znajomych Le Loupa, rudobrody podrzynacz mieszków i gardeł, a nawet stary Matjasz, przycupnięty w kącie wjeży z pordzewiałym mieczem. Villon mógłby spędzić tu rok, byle tylko dokonać, co zamierzył. Mógł czekać aż do skutku, byle wydrzeć serce tym, którzy wybrali tak łatwą drogę ucieczki.
Dzień był zimny. Od rana siąpił drobny deszczyk, niebo stało się szare, smutne, mgliste. Z wieży nie widzieli gór, nie widzieli nawet Rienn. Z tumanu mgły wyglądały tylko spadziste dachy najbliższych kamienic i poszarpane skały u stóp Wysokiego Zamku.
Wszystko było przygotowane. Wszystko miało odbyć się szybko i prosto. Nikt nie przewidywał komplikacji. Wszak Villon wiedział dobrze, że Faramond musi tu wrócić. Musi, aby wykonać to, co zamierzał. Łotr postanowił po prostu czekać na niego.
Łopot skrzydeł zaskoczył wszystkich. Był tak niespodziewany, że nawet Villon prawie stracił głowę. Pospiesznie schował się w niszy w murze. Mógł stąd obserwować cały szczyt wieży. Gdy szum stał się mocniejszy, gdy usłyszał chrzęst gruzu – wyjrzał ostrożnie z kryjówki.
Stworzenie, które widział poprzedniego dnia, wylądowało na szczycie wieży. Było piękne, puszyste, z rozłożonymi skrzydłami. Zatrzepotało nimi, a potem złożyło za plecami – z wdziękiem, z gracją, o jaką nie podejrzewał żadnego zwierzęcia, ani nawet człowieka. Miało oblicze pięknej kobiety i porosłe miękkim puchem ciało. Jak angelisa z księgi.
– Loup!!! – zawył Villon, wypadając z kryjówki.
Angelisa rozłożyła skrzydła, a na jej twarzy pojawiło się przerażenie. Nie zdążyła uczynić nic więcej, bo w tej samej chwili rozległ się okrutny świst i sieć ciśnięta przez Le Loupa spadła na nią z góry.
– Nie, nie uciekniesz nam, aniołku! – zakrzyknął poeta.
Schwycił ciężką linę, uwiesił się jej, przytrzymał. Potężne skrzydło uderzyło go w pierś z wielką siłą, przetoczył się na bok, nie puszczając jednak sznura. Otwór na środku platformy znajdował się o krok, a uderzenie wyparło z płuc Villona resztki powietrza. Angelisa rzuciła się, zatrzepotała skrzydłami, chcąc wyrwać się ze skrętów sieci, lecz Le Loup i pozostali popędzili na pomoc kompanowi. Schwytana chciała wzlecieć, pragnęła wzbić się w powietrze. Jej szpony rozdarły liny niby wątłe niteczki, kopyta szczęknęły na gruzie. Powlokła wszystkich w bok, ku miejscu, gdzie blanki rozsypały się doszczętnie. Stąd był już tylko krok do otchłani.
– Ucieknie nam! – zawył Le Loup. – Trzymajcie ją, skurwysyny!!!
Villon poczuł, że w ustach ma pełno krwi. Uderzył pięścią w pokryte puchem ciało angelisy, raz, drugi, trzeci. A potem wyswobodzone z sieci skrzydło chlasnęło go po twarzy. Przewracając się, schwycił je jednak i przycisnął jak mógł najmocniej do gruzu.
– Ty kurwo! Zabiję cię! – usłyszał tuż obok.
Z boku doskoczył Lionel. Karzeł szlochał głośno, łzy spływały po jego pobrużdżonej twarzy. Uniósł topór i ciął. Jednym szybkim ruchem odrąbał angelisie skrzydło!
Читать дальше