* * *
Po pracy szybko zbieram się do domu, cały czas myśląc o Ewie. Jasnowłosy chłopczyna nieźle sobie poradził [szczerze mówiąc w duchu życzyłam mu klęski]. Ma na imię Nikołaj. Teraz będzie pracował obok mnie. A co z Ewą?
Wsuwam nogę w but – i natykam się na przeszkodę. Stare nauszniki. Zupełnie o nich zapomniałam.
Położyć je ponownie na półkę? Jeszcze nie jest za późno.
Ręce same podejmują akcję bez udziału rozumu. Raz – mocuję nauszniki na nodze tuż nad kolanem. Dwa – opuszczam szeroką nogawkę. I nie ma zbędnych nauszników.
Zamykam swoją szafkę. Serce mi wali. Po co ja to robię?
Powoli wychodzę z szatni. Jeszcze nie jest za późno, żeby zawrócić i odłożyć nauszniki na miejsce. Na schodach unosi mnie strumień ludzi – teraz już zawrócić będzie trudniej. Ale wciąż jeszcze jest to możliwe.
Przy wejściu stoją policjanci. Wyraźnie im się nudzi. Przy wejściu przechodzi się przez bramkę wykrywacza metalu. W drodze powrotnej już tak nie sprawdzają i całym tłumem przechodzimy obok bramki. A policjanci też stoją ot tak, na wszelki wypadek.
– Hej, mała!
To nie do mnie. Idę dalej, nawet nie odwracam głowy.
– Eh ty! Głucha jesteś, czy co?
Ktoś mnie chwyta za rękaw. Liczę do trzech i powoli się odwracam.
Policjant jest nieco poirytowany: dlaczego nie zawróciłam po pierwszym wezwaniu?
– Co jest? – pytam bardzo spokojnie i uprzejmie. Serce wali mi jak bęben, gdzieś w okolicach żołądka. Kiedyś nas uprzedzano o możliwości obszukania na chybił trafił. Niektórych czasem obmacywali – ale mnie nigdy dotąd się to nie zdarzyło. Ale czemu właśnie dzisiaj?!
Teraz wszystko zależy od mojego spokoju i opanowania. Jeżeli gliniarz zauważy, że drżę i się pocę… będzie po mnie.
Przygląda mi się. Ja patrzę mu prosto w oczy.
– Przejdź przez bramkę – mówi. Kiwam głową: Ot, głupstwo. Dlaczego nie? Zawsze z największą przyjemnością.
Na sekundę zamieram przed słupkami. Nie mam pojęcia, czy nauszniki wzbudzą reakcję czujników. Robię krok…
Bramka piszczy! Wyje na cały korytarz: mamy złodzieja! Brać go!
Policjant mocno ujmuje mnie za rękę nad łokciem.
– Co masz?
– Bransoletka – mówię spokojnie.
Przypominam sobie gorączkowo; w drodze do pracy zawsze zdejmuję szeroką metalową bransoletkę z prawej ręki i kładę ją na tackę przed bramką. Przeszedłszy przez bramkę zabieram swoje i idę dalej.
– Zdejmij i przejdź jeszcze raz.
Zdejmuję metaliczną opaskę. Zamieram przed bramką jeszcze raz. Jeżeli i teraz zawyje…
Robię krok, jakbym rzucała się w przepaść. Bramka milczy. Wychodzę z niebezpiecznej strefy – bramka milczy! Policjant patrzy badawczo, ale nic nie mówi. Drżą mi kolana. Nauszniki powoli zaczynają zsuwać się po nodze w dół. Czuję, jak ześlizgują się na kolano, a potem na goleń…
– Mogę iść? – pytam nieco szybciej, niż powinnam.
Policjant milczy przez długą jak wieczność sekundę.
Przeklęte nauszniki leżą mi teraz na trzewiku, niedbale ukryte pod spodniami. Żeby tylko nie spadły!
– Idź – mówi policjant.
Odwracam się i szybko ruszam do wyjścia lekko powłócząc prawą nogą.
– Czekaj!
Odwracam się.
Policjant się uśmiecha. Co jest? Gra w kotka i myszkę, czy co?
– Zapomniałaś o bransolecie – mówi gliniarz.
Na jego dłoni leży moja metaliczna bransoleta.
* * *
Wróciwszy do domu padam na łóżko i przez kilka chwil o niczym nie myślę. Ależ ze mnie idiotka! Po kiego grzyba mi nowe kłopoty, jakby starych było mało? Niewiele brakowało, a by mnie capnęli… sprawa wisiała na włosku. I to wszystko z powodu głupich nauszników?
Odsapnąwszy chwilkę oglądam swoje trofeum. Badam je bardzo uważnie.
Same nauszniki – metaliczne membrany – niewiele mnie interesują. Nie jestem inżynierem, a zwykłym pikselem. Ale każdy piksel wie, że na wejściu do rytmicznego bloku naszych nauszników jest jakiś bardzo prosty sygnał. Blok natomiast przekształca go w rytm, który nas zmusza do szybkich i precyzyjnych zmian barwy. O niebiańskim ekranie mówi się, że jest pełen barw, że te barwy mają nieskończoną ilość odcieni i że obrazy zmieniają się jeden w drugi prawie niezauważalnie… No, zobaczyłabym nasz pokaz, gdyby każdy piksel zamiast rytmu otrzymywał tępe rozkazy: „Niebieski! Żółty! Biały!".
Opamiętawszy się, ukrywam nauszniki za kratą wentylatora. Muszę znaleźć Ewę. Teraz to najważniejsze.
Pokoik Ewy nie jest zamknięty, ale wewnątrz jest pusto. Wszystkie osobiste przedmioty leżą porozrzucane jak popadnie; niepodobne to do Ewy, która jest pedantką.
Idę do kuchni. Siedzi tam Ignat – sam jak palec. Chcąc nie chcąc muszę go zagadnąć.
– Nie widziałeś Ewy?
Patrzy na mnie z niepokojem w oczach.
– Ja myślałem, że ona jest z tobą… Od rana jej nie ma.
– I z pracy nie wróciła?
Ignat kreci głową. Przysiadam na brzeżku żelaznego taboretu.
– Nie było jej na swoim miejscu – mówię, sama nie wiem po co.
Ignat otwiera szeroko oczy:
– Tak?! A gdzie…
I milknie.
* * *
Zbliża się godzina energii. Ewy nie ma w pokoju. W zasadzie mogłaby się podłączyć z pakietem gdzieś w innym miejscu. Ale nie wierzę, żeby zechciała tak zrobić.
Jak zwykle przed godziną energii człowieka nachodzą posępne myśli. Popadasz w ponury nastrój i ogarnia cię strach. Myślisz, że życie niesie ci same nieszczęścia i nieprzyjemności.
Za kwadrans dwunasta przypominam sobie, że nie sprawdziłam poczty. Siadam na rowerowe siodełko, naciskam na pedały… zapala się monitor na kierownicy.
Jeden list. Od Ewy. Wytrzeszczam oczy i czytam: „Zakład istnieje. Istnieje naprawdę! Dziękuję ci za wszystko".
Koniec.
Ten list tak mnie wytrąca z równowagi, że nieomal zapominam o podłączeniu. Za dwie dwunasta zaciskam opaskę na lewej ręce i pstrykam przełącznikiem. I w tejże chwili przypominam sobie, że nie zdążyłam sprawdzić, czy dostałam pakiet! Może z jakiegoś powodu wlepili mi karę?
Miejski zegar na wieży zaczyna bić: raz… dwa… trzy…
Dwanaście!
Opaska promieniuje ciepłem, które płynie ku sercu. Do krtani. Przed oczami w jakimś urokliwym tańcu igrają mi złote iskry…
Uśmiecham się.
Wszystko w porządku. Żyjemy. Z Ewą też wszystko jest w porządku. Nawet lepiej, niż myślałam; Ewa znalazła drogę do Zakładu! Zawsze o tym marzyła! Bardzo się cieszę.
Mogę wszystko. Tańczyć, śpiewać…
Karmię dynamomysz specjalną karmą z puszki. Wkładam ją do koła. Mysz rusza biegiem. Koło zaczyna się obracać. Zapala się lampka nad stołem.
Zamykam drzwi, siadam przy stole i kładę przed sobą przyniesione z pracy nauszniki.
* * *
Po dwóch godzinach zaczynam pojmować, że muszę mieć bęben. Albo werbel. Coś takiego jest po prostu niezbędne. Chowam rozebrane nauszniki i stukam do drzwi pokoju Ignata.
Tak się ucieszył, że niewiele brakowało, aby mnie całował po rękach.
– To ty?! Właź! Herbaty się napijemy… albo lepiej, mam wino…
– Nie dzisiaj – odpowiadam. – Pożycz mi rolki. Bardzo mi są potrzebne.
Wyraźnie jest rozczarowany.
Rolki Ignata są jego skarbem. Oszczędza je, czyści, smaruje, sam rzadko z nich korzysta i nigdy nie pożycza innym. Rolki są bardzo stare – mogą się połamać, a remontu nie przetrwają.
– Po co ci one? – pyta Ignat, uciekając spojrzeniem w bok. Ale ja już wiem, że nie zdobędzie się na odmowę.
Читать дальше