Nie mogłam. Byłam ranna i wiedziałam, że jeżeli ja szybko nie zakończę tej walki, zrobią to oni. Nie zwracając uwagi na ból, przetoczyłam się przez prawe ramię, ukucnęłam z wyciągniętymi rękami i uderzyłam obiema dłońmi dwoje dzieci w czoło, wysyłając moc, która miała przeciążyć ich umysły, pozbawiając ich przytomności. Teoretycznie. Jedno padło. To, którego dotknęłam metalową ręką, Strażnik Pogody, również się zachwiał, ale tak jak się obawiałam, metal nie przewodził mocy eterycznej tak samo skutecznie jak ciało.
Przekonałam się o tym w zupełnie niefortunnym momencie.
Chłopak był równie pozbawiony skrupułów i litości, jak dziewczyna stojąca obok niego, która teraz w jednej chwili zasnęła i upadła na ziemię. Uderzył mnie bezlitośnie niewidzialnym ostrzem utwardzonego powietrza, wbijając je głęboko. Była to stara forma ataku, którą Strażnicy dawno zarzucili; Strażnicy Pogody nie wdawali się w walki wręcz, a kiedy już im się to zdarzało, unikali śmiertelnych ciosów.
Temu… niewiele brakowało, aby był śmiertelny. Bardzo, bardzo niewiele.
Poleciałam do przodu, wyciągając prawą rękę, i uderzyłam go w czoło. Miał słodką, dziecięcą twarz z widocznymi rysami azjatyckich przodków, i jedwabiste czarne włosy, niedbale postrzępione wokół twarzy.
Zdążyłam mu jeszcze przesłać impuls mocy. Runął I na ziemię, a ja na niego. Krwawiłam. Nie byłam w stanie oddychać. – Cassiel! – usłyszałam odległy krzyk. Poczułam, że coś mnie ciągnie, chociaż znajdowało się bardzo daleko. Nagle poczułam spokój. Ktoś mnie odwrócił, chwycił dwoje nieprzytomnych dzieci i odepchnął je. Leżałam, obserwując czerwoną kałużę mojej krwi, rozlaną na czystej jasnej podłodze.
Poczułam budzącą się w tym miejscu żądzę krwi. Ktoś chciał mojej krwi.
Siostro. Głos Perły odezwał się echem w mojej głowie, nieprzyjemny w tym błogim stanie, jaki osiągnęłam. Nie, to się nie uda. Nie pozwolę, żebyś oddala swoje życie. To niczemu nie służy.
Przykro mi, że muszę cię rozczarować, odpowiedziałam. Czułam się teraz… zdystansowana. Jakbym była Wyrocznią, oddzieloną od zmartwień tego świata. Przypomniałam sobie, jak bardzo tęskniłam za spokojem, samotnością, ciszą.
Odnajdowałam je z każdym oddechem. Niedługo ogarną mnie całkowicie.
Zostawisz tego mężczyznę? – zapytała Perła. Trudno mi w to uwierzyć. Stałaś się tak ludzka. Tak związana z ciałem. A on już cię pokochał. Tak jak to dziecko. Niełatwo było ją zwrócić przeciwko tobie. Musiałam skrzywdzić ją wiele razy, żeby się udało.
Poczułam przypływ nienawiści, echo emocji, które mnie niepokoiły. Tutaj nie było na nią miejsca, bo zostawiałam wszystko za sobą.
Czerwona kałuża rozlewała się coraz bardziej, przybierając rozmiary jeziora.
Na korytarzu zostało jeszcze jedno dziecko – to, które wycofało się z walki, kiedy Isabel została zabrana. Chłopiec mógł mieć dziesięć lat. Dostrzegłam w nim cień mężczyzny, którym być może stanie się pewnego dnia, jeżeli to wszystko przeżyje – jeżeli przeżyje nas wszystkich, stając się prawdziwym Strażnikiem.
Będzie z niego następny Lewis Orwell. Dostrzegłam w nim światło, światło…
Wyciągnął rękę i dotknął mnie, rozpościerając dłoń na otwartej mokrej ranie, którą zostawił po sobie powietrzny nóż.
– Nie – wyszeptałam. – Nie rób tego. – Bo znalazłam się tak blisko krawędzi, że mogłam pociągnąć go ze sobą. A nie chciałam wciągać go w ciemność. – Puść mnie. Wszystko w porządku.
Ćśśś… powiedziała w moim umyśle Perła kojącym głosem. Och, moja siostro, mogę go oddać, bo jest mój. I daję tobie ten dar. Nie jestem jeszcze gotowa, żeby pozwolić ci odejść. Jeszcze nie czas.
– Nie! – krzyknęłam, ale było za późno.
Chłopiec nie panował nad swoimi czynami. To dziecko, to cudowne i piękne dziecko, które wyrosłoby na wspaniałego i pięknego mężczyznę, znajdowało się całkowicie pod jej wpływem. Wbrew własnej woli chłopiec wlał we mnie moc, opróżniając wszystkie swoje zapasy Moc wtargnęła we mnie gorącą, rozgrzaną do białości kaskadą, wypaliła moje nerwy, zalewała okaleczone tkanki. Uzdrowiła. Połączyła porozcinane żyły. Zmusiła rany, żeby się zasklepiły.
Uratowała mnie, niszcząc siebie.
– Nie! – wyszeptałam, ale nie mogłam już tego procesu powstrzymać. Nie mogłam zerwać połączenia. Byłam zbyt słaba i być może, na jakimś pierwotnym poziomie, także za bardzo się bałam. Bałam się śmierci.
Opróżniła go ze wszystkiego. Z każdego najmniejszego skrawka mocy, nawet z tych małych cząsteczek energii, które trzymały przy życiu jego komórki. Zabiła go, żeby mnie uratować.
– Nie! – mój ostry krzyk z samej głębi duszy wypełnił wąski korytarz.
Chwyciłam upadającego chłopca, ale za późno. Został opróżniony przez Perłę i wyrzucony jak śmieć. Byłam słaba, blada i potwornie poraniona, ale nie znajdowałam się już na krawędzi życia i śmierci. On poszedł beze mnie w ciemność.
Nie z własnej woli.
Usłyszałam w oddali głosy, krzyki pomieszane z odgłosem kroków biegnących osób. Powinnaś już iść, siostro, powiedziała Perła. Nie chciałabym, żeby mój dar się zmarnował. Ale nie pozwolę, żebyś zabrała inne moje dzieci. Są mi potrzebne na nasze następne spotkanie.
– Powstrzymam cię – odezwałam się rozwścieczonym głosem. – Powstrzymam cię przed tym. Powstrzymam cię. Wiesz, jak, powiedziała Perła. Wystarczy tylko, żebyś zabrała się do dzieła. Ale wtedy śmierć tego dziecka będzie pierwszą z milionów. Ale jeżeli nie zechcesz działać, zrobię to samo z dżinnami, Wyroczniami, z niewierną Matką, która odwróciła się ode mnie. Co wolisz?
Niech dżinny same się o siebie martwią. Nie mogłam zmierzyć się teraz z kolejną śmiercią, a tym bardziej ze śmiercią milionów dzieci.
Ale na pewno musiał istnieć jakiś sposób.
– Powstrzymam cię – powtórzyłam. – Tak jak będzie trzeba. Wzięłam na ręce martwe dziecko. Moja krew wsiąkała w ubranie chłopca. Zachwiałam się i oparłam się o ścianę, zamroczona z wysiłku i nagłego, dojmującego uczucia niepokoju. Jestem temu winna, pomyślałam. Winna zniszczenia czegoś zdumiewającego. Mogłabym go powstrzymać, gdybym miała wystarczająco dużo siły. Jego życie za moje życie. Nie był to sprawiedliwy układ.
Musiałam znaleźć sposób, żeby nabrał sensu. I musiałam stawić czoło jego rodzicom, spojrzeć im w oczy i wytłumaczyć, dlaczego zawiodłam ich syna.
Byłam mu to winna.
Ciemny kształt pojawił się w odległym końcu skośnego korytarza, w zakolu naprzeciwko wyjścia. Nie było to dziecko, ale dorosły. Wysoki i barczysty, uzbrojony w strzelbę. Celował w moim kierunku. Nie miałam czasu na subtelności, roztopiłam lufę strzelby w chwili, kiedy pociągał za spust. Eksplodowała mu w rękach, a impet rzucił go na mężczyznę stojącego za nim. Ten odsunął krwawiącego, krzyczącego kolegę na bok i wyciągnął swoją strzelbę, a następnie oddał dwa szybkie strzały. Właściwie chybił, dzięki mojej szybkiej reakcji i adrenalinie, ale korytarz był wąski i jedna z kul trafiła mnie nisko w bok, w kamizelkę kuloodporną.
Odwróciłam się, a on rzucił się naprzód, krzycząc prowokująco, a za nim cały szereg jego kolegów.
Puściłam się biegiem w stronę wyjścia. Martwy chłopiec ciążył mi na rękach jak ołów, co krok miałam wrażenie, że lada moment upadnę, ale skręciłam za róg, wyprzedzając wroga o trzy metry…
… i okazało się, że drzwi są zamknięte. Trzasnęłam dłonią w opalizującą powierzchnię, chcąc, żeby się otworzyły, ale nie miały zamiaru.
Читать дальше