Nagle usłyszałam trzask gałęzi. Otworzyłam oczy i zobaczyłam agenta Bena Turnera, który odsuwając na bok krzewy, wyłonił się i stanął przede mną.
Nie był taki jak zwykle, nijaki. Stoczył walkę, ciężką walkę – na twarzy tworzył mu się siniak, a jedną dłoń miał tak spuchniętą, że wydawała się nie do użytku. Całkiem możliwe, że była złamana. Dyszał ciężko. Jego wiatrówka z logo FBI była rozdarta – nie, poszarpana – dostrzegłam też krew na koszuli. Wydawało mi się, że nie odniósł poważnych ran, ale wyraz jego oczu mówił, że on sądzi inaczej.
– Ty to zrobiłaś – powiedział. – Ty nasłałaś na mnie tego bydlaka. Rashida.
– Rashidem nikt nie kieruje – odparłam, co było zgodne z prawdą, chociaż w tym przypadku nie do końca. – Sam ściągnąłeś na siebie jego uwagę, zabierając listę. Wiedziałeś, że chce ją zdobyć. – Uniosłam brwi. – Masz ją jeszcze?
– A jak ci się wydaje? – warknął i uniósł spuchniętą dłoń. – Połamał mi palce, żeby ją dostać. To było całkiem do Rashida podobne.
– Nie spodobało mu się, że wystąpiłeś przeciwko nam. Mnie też nie. I przypuszczam, że innym Strażnikom też się to nie spodoba.
– Myślisz, że przejmuję się tym, co myślą o mnie Strażnicy? – wycedził Turner. – Zrobiłem to, co musiałem zrobić. Twoi ludzie wymknęli się spod kontroli. Patrz, co właśnie zrobili na Florydzie: Jezu Chryste, porwali cholerny statek rejsowy. Z niewinnymi ludźmi na pokładzie. Porwali ludzi i wiesz, że niektórzy z nich zginą w tej akcji. Nie muszę być lojalny wobec bandy dupków, którzy nie przejmują się szkodami, jakie spowoduje ich działanie. Nie, dosyć tego. Strażnikom potrzebny jest ktoś, kto powie im, gdzie znajdują się granice, skoro sami tego nie wiedzą.
Była to długa przemowa i Turner zdążył się zasapać, zanim ją skończył. Pasja, z jaką mówił, wyczerpała go emocjonalnie. Zastanawiałam się, jakie szkody zobaczył czy doświadczył na sobie. I czy przypadkiem on też nie ma krwi na rękach.
– Nigdy nie kochałam Strażników – powiedziałam, zgodnie z prawdą. Kiedy byłam dżinnem, uważałam ich za wrogów – niewolników mojego gatunku. Nie tylko nie byli lepsi niż ludzie… wydawali mi się gorsi niż ludzie. Kiedy rozpadł się pakt pomiędzy dżinnami i Strażnikami, uwalniając jeńców z niewoli, nikt nie odczuł z tego powodu takiej satysfakcji jak ja.
Ale wiedziałam też, że Strażnicy byli tacy, jacy byli, nie bez powodu. Bezwzględni, egocentryczni i chorobliwie ambitni, zgadza się; ale kiedy trzeba, potrafili się zdobyć na ofiarność i wielkoduszność. Rzecz jasna, stwierdzenia te nie mogły zastąpić obiektywnej, łatwej do sklasyfikowania analizy. Strażnicy, jak sama natura, nie byli ani dobrzy, ani źli. Po prostu trwali. A ich istnienie było konieczne dla dobra kruchego życia, które mieli chronić.
– Myślisz, że rząd jest w stanie ich kontrolować? – spytałam. – Myślisz, że masz dość woli i własnej mocy, żeby zmusić Strażników, żeby się mu poddali?
– Nie jestem sam – wyjaśnił. – Są też inni Strażnicy, przekonani, że sprawy zaszły już za daleko.
– To je cofnij. Ale jeżeli uważasz, że podporządkowanie Strażników woli polityków to dobry pomysł, to moim zdaniem nienawiść przesłania ci prawdziwą rzeczywistość – powiedziałam. – Ale to w tej chwili nie jest istotne. Będziemy potrzebowali twojej pomocy.
– Mojej pomocy? – Roześmiał się dzikim, mrocznym śmiechem. – Dlaczego, do diabła, miałbym pomagać komukolwiek z was?
– Bo nie jesteś złym człowiekiem. Bo przysięgałeś nieść pomoc, chronić i nie uciekać z pola walki, ale przede wszystkim dlatego, że ty, Ben Turner, chcesz sprawiedliwości. I pragniesz ocalić dzieci. Dostrzegłam to, kiedy zobaczyłam cię po raz pierwszy, Ben. Chcesz je ocalić. Musisz je ocalić.
Zamrugał, ale przynajmniej nie zaprotestował.
– W tamtym kompleksie są dzieci – powiedziałam. – Jest wśród nich Isabel Rocha. Widziałeś Briannę. Widziałeś Glorię. Widziałeś też inne. Wiesz, że nie możemy dopuścić do tego, żeby zostały zniszczone, bo stracimy honor.
Oparł się o inne drzewo po drugiej stronie polany i ujął zranioną rękę w zdrową dłoń. Wyglądał na zmęczonego, obolałego i lekko zagubionego.
– Co zamierzasz zrobić?
– Dostać się do nich – oświadczyłam. – A ty pójdziesz ze mną.
– Tak, z tym. – Wyciągnął dłoń. – Chyba nie zdam się na wiele. Z namiotu wyszedł Luis, spojrzał na mnie, potem na agenta Turnera.
– Hej, mamy zamiar dowalić temu gościowi?
– Rashid chyba nas w tym wyręczył – powiedziałam. – Trzeba tylko go wyleczyć, żebyśmy mieli z niego jakiś pożytek.
– Niech to. Zawsze omija mnie bijatyka, a trafia mi się tylko sprzątanie. Czasami do dupy jest być Strażnikiem Ziemi.
– Czasami – przyznałam z kamienną twarzą. Zajmiesz się tym?
– Oczywiście – odpowiedział zrzędliwie. – Ale nie będę marnował energii na leczenie bólu. Nie winiłam go za to. Z kolei mina Turnera zdradzała niepozbawioną obaw ulgę, jeśli coś takiego jest w ogóle możliwe.
Luis podszedł do Turnera, spojrzał gniewnie, a potem ujął jego okaleczoną dłoń. Mówił prawdę – usłyszałam ciche trzaski i odgłosy prostujących się kości, które nabierały poprzedniego kształtu. Twarz Turnera zrobiła się sina i blada. Oparł głowę o pień drzewa i starał się stłumić w sobie chęć krzyku, powstrzymać się przed omdleniem czy wymiotami. Albo przed wszystkimi trzema rzeczami naraz. Jak sądzę, Luis, mimo wszystko, zablokował chociaż część nerwów. Nie był nadmiernie okrutny. Jedynie… w odpowiednim stopniu.
Zabieg wymagał kilku długich chwil skupienia, po których Luis wyswobodził Turnera i się cofnął. Turner opuścił rękę i wpatrywał się w nią zadziwiony. Spróbował poruszyć palcami i lekko się skrzywił.
– Tak, mięśnie przez jakiś czas będą protestować – powiedział Luis. – One też zostały uszkodzone. Ale kości będą się trzymały, jeśli nie zrobisz czegoś szalonego, na przykład nie będziesz się z nikim bił. To najlepsze, co mogłem zrobić w tak błyskawicznym tempie.
– Naprawdę jest lepiej – zdumiał się Turner. – Chyba wystarczy.
– Będzie musiało – skwitowałam. – Idziemy do ośrodka. – Co? Kiedy? – Turner gwałtownie uniósł głowę i otworzył szeroko oczy.
– Jak tylko pozostałe zespoły będą na swoich miejscach – powiedziałam. – Luis ukryje naszą obecność przed zwykłymi ludźmi. Jeżeli są tam Strażnicy, może się to okazać nieco trudniejsze, ale damy radę.
O wiele większym wyzwaniem będzie to, jak wyprowadzić w pole Perłę. To dlatego poprosiłam o skoordynowane działanie we wszystkich miejscach. Jeżeli jej uwaga zostanie rozproszona, jeżeli uświadomi sobie, że jest zagrożona na każdym froncie, może nie zdąży mnie trafić.
Może. A może po prostu, kiedy wyczuje moją obecność, wycofa się ze wszystkich pozostałych ośrodków i skupi się na tym, żeby mnie zabić.
Oczywiście, jeżeli zamierza mnie zabić. Tego nie byłam tak do końca pewna. Gdyby chciała mojej śmierci, miała już do tej pory okazję posłać porażającą siłę, która by sobie z tym poradziła. Nie, wydaje mi się, że chciała właśnie tego – chciała mnie tu zwabić.
Nie sądziłam, żeby chodziło jej o zwykłą satysfakcję patrzenia na moją śmierć, chociaż śmiało mogłam brać to pod uwagę. Nie, chodziło raczej o coś innego. Coś, czego nie wiedziałam.
– Nic ci nie jest? – spytał Luis, który mnie obserwował.
– Nie – odpowiedziałam. – Co ze Strażnikami?
Читать дальше