Wybuchnął śmiechem.
– Czy możesz przyjechać do Cyrku Potępieńców? Jean-Claude zdobył pewne informacje na temat mistrza wampirów, który próbował cię dopaść.
– Alejandro?
– Właśnie.
– Przyjedziemy najszybciej, jak się da, ale to dość ryzykowne. Dotrzemy na nabrzeże tuż przed świtem.
– My to znaczy kto?
– Towarzyszy mi młody animator. Przyuczam go do zawodu. Jest moim kierowcą. – Zamilkłam na chwilę. – Powiedz Jean-Claude’owi, żeby odpuścił sobie dziś co bardziej podłe sztuczki.
– Sama mu to powiedz.
– Tchórz.
– Tak, psze pani. Do zobaczenia wkrótce. Na razie.
– Cześć, Irving.
Jeszcze przez chwilę trzymałam przy uchu słuchawkę, z której dobiegał jedynie cichy szum, po czym odwiesiłam ją na widełki.
Irving był istotą podległą Jean-Claude’owi. Jean-Claude potrafił przywoływać wilki, tak jak pan Oliver węże. W ten sam sposób Nikolaos władała szczurami i szczurołakami. To wszystko były potwory. I każdy z nich miał inny gust. Cóż, jeden lubi to, a drugi co innego.
Wróciłam do samochodu.
– Chciałeś nabrać więcej doświadczenia, jeżeli chodzi o wampiry, zgadza się? – Zapięłam pas.
– Oczywiście – odparł Larry.
– Cóż, twoje życzenie spełni się szybciej, niż przypuszczałeś. Jeszcze dziś.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Wyjaśnię po drodze. Mamy niewiele czasu. Musimy zdążyć przed świtem.
Larry wrzucił bieg i wyprowadził wóz z parkingu. W świetle płynącym z deski rozdzielczej wydawał się niezwykle podekscytowany. Podekscytowany i bardzo, ale to bardzo młody.
Cyrk Potępieńców zamknięto na noc, a raczej na nadchodzący ranek. Wciąż było ciemno, ale na wschodzie zaczęło się już rozjaśniać, gdy zatrzymaliśmy samochód przed magazynem. Godzinę temu przed Cyrkiem nie można by wetknąć szpilki. Turyści jednak rozjechali się, gdy wampiry zamknęły interes.
Spojrzałam na Larry’ego. Na twarzy miał rozmazaną zaschłą krew. Podobnie jak ja. Aż do teraz nie przyszło mi do głowy, aby najpierw doprowadzić się do porządku. Zerknęłam na niebo na wschodzie i pokręciłam głową. Nie było czasu. Zbliżał się świt. Zębate klowny wciąż świeciły się i kręciły w kółko na szczycie markizy, ale nawet one wydawały się zmęczone. A może to ja byłam zmęczona.
– Rób to co ja, Larry. Nie zapominaj, że to potwory, niezależnie jak bardzo przypominają ludzi, z pewnością nimi nie są. Nie zdejmuj krzyżyka, nie pozwól im się dotykać i nie patrz im prosto w oczy.
– Znam to ze szkoły. Przez dwa semestry miałem badania nad wampirami.
Pokręciłam głową.
– To, czego się uczyłeś w szkole, na nic ci się nie przyda, Larry. Tam uczyli cię teorii. Tu jest rzeczywistość. Żadne dziesiątki godzin wykładów nie przygotują cię na spotkanie z krwiopijcami.
– Mieliśmy gościnnych wykładowców. W tym także wampiry.
Westchnęłam i odpuściłam dalsza dyskusję. Będzie musiał nauczyć się na własnych błędach. Doświadczy tego na swojej skórze. Fizycznie. Jak wszyscy. Jak ja.
Olbrzymie drzwi były zamknięte. Zapukałam. W chwile potem się otworzyły. Stanął w nich Irving. Nie uśmiechał się. Wyglądał jak pulchny cherubin z miękkimi kręconymi włosami opadającymi na uszy i pokaźną łysinką na czubku głowy. Na mały nos miał nasadzone okulary z okrągłymi szkłami w drucianych oprawkach. Jego oczy lekko się rozszerzyły, gdy weszliśmy do środka. W świetle krew nie przypominała niczego innego.
– Co robiliście dziś w nocy? – zapytał.
– Ożywialiśmy zmarłych – odparłam.
– To ten nowy animator?
– Larry Kirkland, Irving Griswold. To reporter, cokolwiek powiesz, może zostać użyte przeciw tobie.
– Hej, Blake, przecież nigdy cię nie cytowałem, gdy mi tego otwarcie zabraniałaś. Grajmy uczciwie. Przyznaj sama.
Skinęłam głową.
– Przyznaję.
– Czeka na dole – rzucił Irving.
– Na dole? – spytałam.
– Już prawie świta. Musi być pod ziemią.
Ach, tak.
– Jasne – mruknęłam, ale coś nagle ścisnęło mnie w żołądku. Ostatni raz schodziłam w Cyrku pod ziemię, aby zabić Nikolaos. Tego ranka śmierć zebrała spore żniwo. Polało się wiele krwi. W tym także mojej.
Irving przeprowadził nas przez tonący w ciszy plac. Ktoś przygasił światła i w magazynie panował posępny półmrok. Stanowiska gier były pozamykane, wypchane zwierzaki nakryte brezentem. W powietrzu unosił się delikatny aromat kukurydzy na gorąco i waty cukrowej, ale nawet te zapachy wydawały się znużone i niewyraźne. Minęliśmy nawiedzony dom, którego szczyt zdobiła naturalnej wielkości wiedźma, milcząca, nieruchoma, z wyłupiastymi oczami. Na nosie miała wielką brodawkę i była zielona. Nigdy nie spotkałam czarownicy, która nie wyglądała zwyczajnie. Żadna z nich nie była zielona, a brodawki można było usunąć chirurgicznie. Obok stał szklany dom. Nad wszystkim górował diabelski młyn.
Wyrecytowałam:
Czuję się, jakbym
Szedł raźnym krokiem
Przez pustą balową salę,
Światła zgaszone,
Girlandy martwe
I tylko ja zostałem.
Irving spojrzał na mnie.
– Thomas Moore, Oft in the Stilly Night .
Uśmiechnęłam się.
– Za cholerę nie przypomniałabym sobie tytułu. Ale chyba zgodzę się, że trafnie określiłeś fragment.
– Dwa magisteria, z dziennikarstwa i literatury angielskiej.
– Założę się, że to ostatnie bardzo ci się przydaje w zawodzie reportera – powiedziałam.
– O ile tylko mogę, staram się popisywać swoją ogładą i kulturą. – Wydawał się urażony, ale wiedziałam, że udaje. Trochę poprawił mi się humor, gdy uświadomiłam sobie, że Irving ze mną żartuje. To było miłe i normalne. A tego dziś potrzebowałam nade wszystko.
Do świtu została godzina. Ile złego mógł narobić Jean-Claude w ciągu godziny? Lepiej nie pytać.
Drzwi w ścianie były grube, drewniane i oznaczone tabliczką z napisem: NIEUPOWAŻNIONYM WSTĘP WZBRONIONY. Po raz pierwszy chciałam należeć do szerokiego grona owych nieupoważnionych. Za drzwiami znajdowało się nieduże pomieszczenie, składzik; z sufitu zwieszała się jedna goła żarówka. Drugie drzwi prowadziły do schodów w dół. Stopnie wydawały się dość szerokie, aby mogły po nich stąpać trzy osoby naraz, idąc obok siebie. Może byłoby im ciasno, ale dałyby jakoś radę. Irving szedł przed nami, jakby wciąż trzeba nam było wskazywać drogę. A stąd można było tylko w jedną stronę. Na dół. Prorocze skojarzenie, nie ma co. Dotarliśmy do ostrego zakrętu. Zza załomu muru dobiegł szelest materiału, coś się tam poruszyło. Wyjęłam pistolet i wymierzyłam. Zero zastanowienia, ot zwyczajny instynkt. I mnóstwo treningu. Ćwiczenie czyni mistrza.
– To nie będzie potrzebne – rzekł Irving.
– To ty tak twierdzisz.
– Sądziłem, że Mistrz jest twoim przyjacielem – rzekł Larry.
– Wampiry nie mają przyjaciół.
– A nauczyciele? – Zza załomu muru wyłonił się Richard Zeeman. Miał na sobie ciemnozielony sweter w seledynowo-brązowe, delikatne wzory. Sweter sięgał mu prawie do kolan. Ja mogłabym nosić go zamiast sukienki. Podwinął rękawy do łokci. Ubioru dopełniały dżinsy i białe adidasy.
– Jean-Claude przysłał mnie, abym tu na was zaczekał.
– Dlaczego? – spytałam.
Wzruszył ramionami.
– Wydaje się zdenerwowany. Wolałem go o nic nie pytać.
– Rozsądna decyzja – pochwaliłam.
Читать дальше